Wspomnienia Włodzimierza Witakowskiego pt. „Żyłem w ciekawych czasach”.
Wstęp
Lata 1954 – 60 (studia)
Galeria zdjęć
Wstęp
Nie wiem, czy ktoś rzucił na mnie chińską klątwę „Bodajbyś żył w ciekawych czasach”, ale rzeczywiście, czasy w których przyszło mi żyć nie były nudne, były „ciekawe”. Już bowiem w rok po moim urodzeniu rozpoczęła się gehenna wojny, wojny, która ogarnęła całą Europę i nie tylko, wojny która pochłonęła 60 mln ofiar. Miałem szczęście ją przeżyć i potem żyć przez ponad 80 lat w pokoju, choć nie w spokoju.
Wojny toczyły się bowiem zarówno w Europie (tych „gorących” było na szczęście niewiele, dominowała tu „zimna wojna”), jak i na innych kontynentach. Były to wojny wyzwoleńcze (Indochiny, Afryka), o samo istnienie (Izrael vs. Egipt-Syria-Jordania, później organizacje palestyńskie al Fatah, Hamas czy Hezbollah), bratobójcze – o władzę (Chiny, Korea, Indonezja, Wietnam, Afganistan), separatystyczne (Biafra, Somalia, Sudan Południowy), konflikty graniczne (Indie – Pakistan, Irak – Iran, Związek Radziecki – Chiny), domowe i inne (Palestyna, Jugosławia, Syria, Jemen, Sudan), czy wreszcie ostatnia, bezsensowna, imperialistyczna wojna Rosji z Ukrainą.
W rezultacie dzisiejsza mapa świata zupełnie nie przypomina tej, która istniała w momencie mego urodzenia. W szczególności dotyczy to kontynentu afrykańskiego i azjatyckiego. Ale także na terenie Europy nastąpiły olbrzymie zmiany – jedne państwa znikły, inne się pojawiły, a granice wielu pozostałych, w tym Polski, uległy istotnym zmianom.
W Polsce przyszło mi przeżyć kilka systemów społeczno-politycznych. Urodziłem się w II Rzeczpospolitej, która rok później straciła niepodległość. Przez 5 ½ roku żyłem pod okupacją niemiecką, zaś przez następne 45 lat w epoce realnego socjalizmu, w systemie narzuconym przez Związek Radziecki. Choć się tego nie spodziewałem, masowy ruch w kraju (w tym powstanie Związku Zawodowego „Solidarność”), jak i sprzyjające warunki polityczne poza krajem (Gorbaczow i „pierestrojka” w Związku Radzieckim, prezydentura Ronalda Reagana w USA) sprawiły, że w 1989 roku Polska odzyskała niezawisłość. Stała się częścią szeroko rozumianego „Zachodu”. Dekadę później przystąpiła do NATO, zaś po kolejnych 5-ciu latach stała się członkiem Unii Europejskiej.
Równolegle do zmian politycznych przebiegały zmiany gospodarcze. Od względnej równowagi w czasach przedwojennych (nie mam tu na myśli wcześniejszych lat kryzysu), przez krach spowodowany wojną, kraj w okresie PRL (Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej) przeszedł do gospodarki „centralnie planowanej”, co w praktyce oznaczało chaos gospodarczy i notoryczne niedobory. To właśnie te niedobory i wynikający z nich wzrost cen, powodowały kryzysy polityczne i w rezultacie zmiany władz.
W dużym skrócie było tak:
– w roku 1956 – czerwcowy bunt w Poznaniu i zmiana władzy w październiku, kiedy to rządy objęła ekipa pod przywództwem Gomułki;
– w roku 1970 – zamieszki w Gdańsku i przejęcie władzy przez grupę Gierka;
– w roku 1976 – zamieszki w Radomiu i w Ursusie, co prawda stłumione i nie powodujące zmiany ekipy rządzącej, lecz dające asumpt do powstania zorganizowanego oporu przeciw władzy totalitarnej – powstania Komitetu Obrony Robotników;
– w roku 1980 – strajki w całej Polsce, a przede wszystkim w Gdańsku i na Wybrzeżu oraz powstanie Związku Zawodowego „Solidarność” (z przewodniczącym Lechem Wałęsą na czele), okresowo zduszonego w 1981 r. przez wprowadzenie 13. grudnia stanu wojennego przez WRON (Wojskową Radę Ocalenia Narodowego) z gen. Jaruzelskim na czele;
– w roku 1989 – rozmowy „Okrągłego Stołu”, które doprowadziły do częściowo wolnych wyborów w dniu 4. czerwca, a następnie powołanie pierwszego po wojnie niekomunistycznego rządu kierowanego przez Tadeusza Mazowieckiego.
Obok wspomnianych wydarzeń krajowych istotny wpływ na sytuację wewnętrzną miały wydarzenia poza naszymi granicami:
– w roku 1956 – październikowe powstanie na Węgrzech (poprzedzone nominacją Imre Nagya na szefa partii i rządu) oraz jego brutalne stłumienie przez wojska radzieckie;
– w roku 1968 – „Praska Wiosna” w Czechosłowacji – ruch promujący „socjalizm z ludzką twarzą”, wybór na I sekretarza KC Alexandra Dub
eka i stłumienie tego ruchu przez armie krajów Paktu Warszawskiego;
– w roku 1989 (także 4. czerwca) – krwawe stłumienie rewolty studentów na placu Tiananmen (Niebiańskiego Spokoju) w Pekinie.
Na szczęście przemiany w roku 1989, rozpoczęte częściowo wolnymi wyborami w dniu 4. czerwca spowodowały, że Polska stała się krajem gospodarki rynkowej o ustroju demokratycznym. W ciągu następnych 35 lat usunięte zostały mankamenty starego systemu, a wzrost gospodarczy, który nastąpił, należy uznać za bezprecedensowy.
W tych nie pozbawionych konfliktów czasach, w Europie uznanych za pokojowe, miałem okazję być świadkiem nieprawdopodobnego wprost rozwoju gospodarki i technologii. Co prawda wodociąg, lampa elektryczna, telefon, telewizor, pralka, samochód, czy samolot pojawiły się już wcześniej, ale to właśnie w okresie mojego życia stały się one dobrami powszechnego użytku. Obok tych wynalazków, stale zresztą rozwijanych w oparciu o nowe rozwiązania, pojawiły się półprzewodniki, mikroprocesory, komputery, roboty, elektroniczny zapis dźwięku i obrazu, telefony komórkowe, rakiety i satelity, telewizja kablowa i satelitarna, roboty i automatyzacja produkcji, a także szereg innych.
W okresie mojego życia świat nieprawdopodobnie się rozszerzył. Początkowo teleskopy optyczne (na Mount Palomar, w Arizonie czy w Chile), później zaś radioteleskopy (największy – chiński FAST), czy wreszcie kosmiczne teleskopy Hubble’a i Jamesa Webba, poszerzyły granice poznania o miliardy lat świetlnych. Jednocześnie świat się skurczył, stał się, jak to określił Marshall McLuhan, „globalną wioską”. W dawnych czasach wiadomość z odległości setek kilometrów docierała po wielu tygodniach. Dziś wiadomość o wydarzeniach na drugiej półkuli dociera do nas natychmiast i możemy je śledzić na bieżąco.
W czasie ostatnich dziesięcioleci uczeni zajrzeli w głąb materii. Odkryli chromosomy, geny i kod genetyczny (także człowieka). Okazało się też, że model atomu Nielsa Bohra to znaczne uproszczenie. Wcześniej prace w innych laboratoriach, później zaś zbudowany w CERN pod Genewą akcelerator – Wielki Zderzacz Hadronów, pozwoliły na odkrycie nowych cząstek elementarnych takich jak mezony, leptony czy kwarki.
W tym też czasie nastąpił niesamowity rozwój medycyny i opieki medycznej. Zlikwidowane zostały choroby takie jak czarna ospa czy polio (choć pojawiły się nowe – AIDS, Ebola, zaś w ostatnich latach Covid 19). Istniały już wcześniej protezy i być może już wcześniej dokonywane były transplantacje organów ludzkich, jednak to za mojego życia miał miejsce pierwszy przeszczep serca (dr Christiaan Barnard w RPA), dający asumpt do dynamicznego rozwoju transplantologii, a dzisiejsza protetyka to nie tylko protezy kończyn, lecz także endoprotezy stawów, soczewki oczu, implanty organów słuchu, rozruszniki serca i in. W rezultacie dziś na świecie żyją miliony ludzi z cudzymi lub sztucznymi organami. Ten rozwój medycyny, powszechna (w wielu krajach) ochrona zdrowia, obok poprawy warunków bytowania, w tym warunków sanitarnych, przyczynił się do wydłużenia średniej długości życia o kilkanaście lat.
W trakcie tych kilkudziesięciu lat liczba ludzi mieszkających na naszym globie wzrosła 4-krotnie, z nieco ponad 2 mld do ponad 8 mld. Zapoczątkowana przez Normana Borlauga „zielona rewolucja” pozwala dziś łatwiej wyżywić obecną liczbę ludzi, niż kiedyś tę mniejszą, choć w dalszym ciągu miliony cierpią głód, a duży odsetek ludzi (w szczególności mieszkańcy Sahelu) nie ma łatwego dostępu do wody. Wojny i zmiany klimatu (susze) powodują migrację setek tysięcy ludzi. Tak jak niegdyś Stany Zjednoczone były Mekką dla biedoty z Irlandii, Włoch, czy Galicji, tak dziś bogata Europa, w tym także Polska, stała się ziemią obiecaną dla uchodźców z Afryki i Azji.
Edukacja stała się dobrem powszechnym, zlikwidowano analfabetyzm praktycznie na całym świecie (choć Ryszard Kapuściński był zdania, że liczba analfabetów rośnie), a w większości krajów świata powszechnym stało się wykształcenie średnie. Pomimo istniejących jeszcze w Polsce i w krajach „Trzeciego Świata” niedoborów, nastąpił olbrzymi rozwój mieszkalnictwa zarówno ilościowy, jak i jakościowy (wyposażenia mieszkań, izolacyjności budynków). Powszechny stał się też dostęp do kultury, wzrosła dbałość o zabytki kultury materialnej i przyrody, niesamowicie rozwinęła się turystyka i to nie tylko krajowa.
To za mego życia człowiek wdrapał się na Mount Everest – najwyższą górę na Ziemi, spenetrował głębiny morskie wraz z najgłębszą – Rowem Mariańskim, wyleciał w przestrzeń kosmiczną i wylądował na księżycu, a nawet szykuje się do podróży na Marsa.
Niestety także w okresie mojego życia pojawiła się broń jądrowa i termojądrowa, bomby kasetowe, rakiety, w tym międzykontynentalne, przenoszące śmiercionośne ładunki, nowe rodzaje broni chemicznej i broń bakteriologiczna oraz szereg innych niosących śmierć wynalazków.
Rozwój gospodarczy, do niedawna dokonywany bez dbałości o środowisko, spowodował degradację tego ostatniego, nasilenie się klęsk żywiołowych takich jak pożary lasów czy powodzie, a co najgorsze przyczynił się do zmian klimatu, być może nieodwracalnych.
Stare łacińskie przysłowie mówi, że „Tempora mutantur et nos mutamur in illis”. W tym czasie zmieniali się również ludzie. Z jednej strony rozwój wiedzy i powszechne wykształcenie spowodowały to, że coraz więcej ludzi przypisuje obserwowane zjawiska działaniom przyrody i człowieka, coraz mniej zaś widzi w tym działanie siły wyższej – Boga.
Z drugiej zaś strony (choć można to zaobserwować jedynie w dłuższym czasie) ludzie łagodnieją, mają więcej szacunku dla bliźniego. Nie oznacza to, że okrucieństwa nie występują – Holocaust, obozy koncentracyjne, Gułag czy ludobójstwo (w szczególności w Rwandzie) występowały podczas mego życia, ale nie istniało już niewolnictwo, a okrucieństwa takie jak rzucanie ludzi zwierzętom na pożarcie, publiczne egzekucje czy palenie czarownic nie tylko nie przyciągają gawiedzi, ale wprost nie mają miejsca.
W dalszym ciągu, niestety, choć na szczęście w coraz mniejszej skali, istnieją jednostki lub grupy, które chcą zawładnąć życiem ludzi lub (jak talibowie) narzucić innym swój styl życia. Zdarzają się też nowi Herostratesi gotowi podpalić świat zgodnie z zasadą „po nas choćby potop”.
Zarówno rozwój techniki, jak i zmiana zachowań spowodowały pojawienie się nowych zawodów, w szczególności w dziedzinie informatyki i telekomunikacji, ale także w nauce, badaniach i rozwoju, a nawet w handlu (kurierzy). Z drugiej strony szereg zawodów przestało mieć rację bytu i zniknęło (kopacze na budowach, maszynistki w biurach).
W rezultacie wszystkich tych zmian, w ciągu osiemdziesięciu kilku lat mojego życia świat zmienił się, można powiedzieć, diametralnie.
A i to nie koniec. Stoimy obecnie u progu nowej rewolucji związanej z rozwojem sztucznej inteligencji (AI – Artificial Intelligence). Już dziś automaty (programy komputerowe) przejmują funkcje wyszukiwawczo-porównawcze, rejestracyjne, czy obsługi klienta, nadzoru i wykrywania zagrożeń, a można się spodziewać, że za kilkadziesiąt lat nie będą potrzebni motorniczy pociągów, kierowcy samochodów czy tłumacze (z wyjątkiem tłumaczy literatury), że AI przejmie dużą część diagnostyki medycznej i in. Co jeszcze – przyszłość pokaże.
Te osiemdziesiąt kilka lat przeżytych w „ciekawych czasach” było życiem udanym. Nie znaczy to, że było życiem bez trosk. O nie! Kłopotów było co niemiara. Zarówno bieda i trudne warunki życiowe, problemy zdrowotne (m.in. 15 pobytów na stole operacyjnym, nie licząc takich „drobiazgów” jak kompresyjne złamanie kręgów, czy roztrzaskanie kości nadgarstka), jeszcze gorsze problemy rodziny (straszny wypadek żony i córki, paraliż żony i jej przedwczesna śmierć), czy też wpadki finansowe, a także liczba porażek życiowych większa chyba niż sukcesów, nie pozwalały na przejście przez życie „na luzie”. Ale rodzina, koledzy i przyjaciele, skuteczne interwencje medyczne, a także (jak myślę) poczynania własne, pozwoliły na zachowanie na starość zarówno jakiej takiej sprawności, umożliwiającej jeszcze pracę (choć nie w pełnym wymiarze godzin), jak i zachowanie względnej pogody ducha.
W tym czasie miałem także okazję zobaczyć kawałek świata. Ponad 100-krotnie przekraczając granice Polski odwiedziłem 43 kraje. Widziałem świat od islandskich gejzerów i trollstigen (droga trolli) w Norwegii po egipskie piramidy, Babilon i Przylądek Dobrej Nadziei, a także od meksykańskiego Palenque, Golden Gate, Wielkiego Kanionu i Wodospadu Niagara po Taj Mahal w Agrze, rzekę Kwai w Tajlandii i Pałac Cesarski w Kioto.
Lata 1954 – 60 (studia)
W październiku 1954 r. rozpocząłem studia na wydziale elektrycznym Politechniki Warszawskiej. Rocznik liczył sobie (o ile dobrze pamiętam) 186 studentów. W każdym razie na pewno ponad 180 osób. A że obecność na wykładach, nie tylko na ćwiczeniach, była obowiązkowa (sprawdzano listę), aula wykładowa była zapełniona. Po roku rozluźniło się. Zostało zaledwie 2/3 – nieco ponad 120 osób.
W programie studiów, obok oczywistych przedmiotów takich jak matematyka, fizyka, chemia, technologia i obróbka materiałów, podstawy elektrotechniki czy rysunek techniczny, był przedmiot pod nazwą „Podstawy marksizmu-leninizmu”. Na Politechnice była wówczas katedra marksizmu-leninizmu. Obowiązkowym był także język rosyjski (od IV semestru także język zachodni, do wyboru).
Dzięki nauczycielom rosyjskiego w gimnazjum język ten znałem na tyle, że mogłem korzystać z rosyjsko-języcznych podręczników. A nie była to wówczas (dla mnie) błaha sprawa. Książki techniczne w tym języku można było kupić w cenie ok. 3-krotnie niższej niż odpowiednie książki w języku polskim. A że w domu się nie przelewało, korzystałem z tej możliwości.
Jeśli chodzi o sprawy naukowo-techniczne – książki radzieckie zawierały normalną wiedzę. Inną sprawą było gloryfikowanie rosyjskiej i radzieckiej nauki. W tej dziedzinie propaganda sięgała szczytów. Z podręcznika „Ocновы элeктpoтeхники” (Podstawy elektrotechniki) dowiedziałem się, że „к зaкoнy Oмa дoвoлнo близкo пoдoшёл aкaдeмикПeтpoв” (prawo Ohma, niemalże odkrył akademik Pietrow). W tym czasie głoszono, że żarówkę wynalazł nie Edison, lecz Łodygin (wyprzedził Edisona), że bracia Montgolfier nie byli pierwszymi, którzy skonstruowali balon, lecz że pierwszym był jakiś chłop spod Riazania, zaś w naukach biologicznych największe osiągnięcia mieli Miczurin i Łysenko (współcześni) itd., itp.
A zajęcia z marksizmu-leninizmu przydały się. Potrafiliśmy (wraz z czterema kolegami) je wykorzystać. Nie dla podniesienia wiedzy w tej materii, lecz jako trening w mówieniu. Wcześniej byłem bardzo nieśmiały i nie potrafiłem publicznie nic powiedzieć (a i po latach też miałem z tym kłopoty). Podczas zajęć w grupie gadaliśmy i gadaliśmy. Przed zajęciami ustalaliśmy np. „To kto pierwszy zabiera głos? Ja. Dobrze, to ja cię kontruję. A ja popieram”. Temat – nieistotny. Znakomity wynik miał jeden z kolegów, który mówił przez ok. 25 minut, po czym na pytanie „A o czym Ty mówiłeś?” odpowiedział z rozbrajającą szczerością „Nie wiem”. Prowadzący zajęcia (nie tylko wykłady, lecz także ćwiczenia) Sikorski pod koniec semestru poprosił tylko, abyśmy się wstrzymali od głosu, gdyż on musi także innym dać szansę wypowiedzi po to, aby wystawić im oceny.
Zajęcia z rysunku technicznego prowadził Wocjan, zaś ćwiczenia Matla (w przyszłości profesor), który był opiekunem naszej grupy. Wocjan był niskiego wzrostu, szczupły. Wymagający. Sprawdzianami stanowiącymi podstawę do zaliczenia przedmiotu były t.zw. arkusze. Pierwszym z nich było pismo techniczne – nie wiem, czy ktoś zaliczył za pierwszym razem. W moim przypadku, choć drobne korekty można było zrobić wyskrobując błędy żyletką, dopiero trzeci arkusz został zaakceptowany. W późniejszym czasie można było usłyszeć: „A jakimi żyletkami Pan się goli? – Gilette’ami. – Panie, od tego tusz aż odskakuje”. Później dowiedziałem się, że Wocjan z upodobaniem malował – na wystawie w Auli, w Gmachu Głównym, miałem możliwość obejrzenia szeregu namalowanych przezeń obrazów.
Kierownikiem katedry matematyki był Hampel. Zastanawialiśmy się czy (przynajmniej czasami) nie sypiał w pomieszczeniach katedry. W dniu egzaminu, niezależnie od tego jak wcześnie przyszliśmy, to Hampel już był, tyle tylko, że w koszuli – bez krawata i marynarki. Również, jak zresztą wszyscy wykładowcy, był wymagający. Aby tym wymaganiom sprostać siedzieliśmy godzinami w bibliotece i rozwiązywaliśmy zadania z rachunku różniczkowego, a na drugim semestrze – z całkowego. Mówiono, że nie lubił kobiet i że z żalem stwierdził, iż Basi Piotrowskiej musiał postawić 5-kę. Przy egzaminie zasadą było to, że egzaminujący asystent miał prawo wystawić ocenę dostateczną, każdą inną musiał zaaprobować Hampel. I zdarzyło się tak, że asystent stwierdził „może Pan dostać 5-kę; czy Pan chce aby zatwierdził ją szef?”. „Tak”. „To zapraszam Pana (Hampel)”. Pierwsze pytanie – „No najwyżej czwórka.” Drugie pytanie – „Eee, nie więcej niż 3-ka”. Trzecie pytanie – „No, proszę Pana, spotkamy się raz jeszcze”. Po tym fakcie skończyły się ambicje, 3-ka była satysfakcjonująca.
Zajęcia z mechaniki, a później także z wytrzymałości materiałów prowadził prof. Bolesław Mayzel. Wykłady z chemii miał Kwiatkowski. Podobno (nie widziałem tego osobiście) używał pieczątki o treści „mgr. chemik, inż. elektryk, kpt. rez. saperów”. Egzamin zdałem, niestety, dopiero za drugim podejściem.
Gutkowski prowadzący zajęcia z technologii i obróbki materiałów nie był naukowcem, lecz praktykiem z wieloletnim doświadczeniem. To od niego dowiedzieliśmy się, że sprawność kotłów stacjonarnych wynosiła 20% lub mniej więcej tyle (nie dotyczyło to kotłów rurowych w elektrowniach o znacznie większej sprawności), podczas gdy ruchomych (parowozy) – 12%. W tym okresie był taki „trynd”, że chwalono długotrwałą eksploatację urządzeń bez przeglądów i remontów (nawet w piosence śpiewano „100-tysięczny kilometr bez napraw mój parowóz ma przebiec dziś”). W efekcie eksploatowano parowozy o sprawności nawet rzędu 4% (które spalały oczywiście 3-krotnie więcej węgla niż powinny). Od niego też, już na pierwszym roku studiów, dowiedzieliśmy się, że w okresie zimowym, ze względu na niepewność dostaw, elektrownie muszą mieć minimum 2-tygodniowy zapas węgla. To ostatnie wspominałem szczególnie w Sylwestra 1978 r. Jesienią bowiem premier Jaroszewicz zabronił dyrektorom elektrowni i ciepłowni gromadzenia zapasów na więcej niż 3 dni (węgiel to artykuł eksportowy), co w elektrociepłowni Siekierki i w części Warszawy przez nią ogrzewanej, zakończyło się katastrofą.
Nawiasem mówiąc, w ramach wspomnianego „tryndu” promowano też „ciężkie pociągi”, w których jedna lokomotywa ciągnęła wagony o łącznej masie nie do 2000, lecz nawet do 4000 ton. Taki właśnie pociąg załadowano w Karkonoszach balami drewna (z góry będzie łatwiej). Chociaż maszynista początkowo odmówił prowadzenia takiego pociągu, to jednak zmuszono go (takie były czasy, że odmowa oznaczała sabotaż i surowe konsekwencje). Maszynista w efekcie nie odmówił, ale odmówiły posłuszeństwa hamulce. Jedyne co maszynista w tej sytuacji zrobił to kazał palaczowi wyskoczyć zanim pociąg nabrał prędkości i na poszczególnych stacjach dawał gwizdkiem sygnały. Dano mu wolny tor i szczęśliwie, bez przeszkód przejechał kilkadziesiąt kilometrów, aż do zatrzymania pociągu na płaskim terenie. Niestety nie obyło się bez konsekwencji. Przy dużej szybkości na zakrętach, na zewnątrz łuków, z ostatnich wagonów zaczęły wylatywać bale drewna (później odrywały się puste już wagony). I kiedy po przeciwnym torze jechał do góry pociąg osobowy, taki bal w jednym z wagonów ściął dach. Cudem obyło się bez ofiar w ludziach.
Jeśli ktoś się dziwi temu, że maszynista uległ „namowom”, to winien się dowiedzieć, że w w latach 40-tych i 50-tych, co najmniej do 1956 roku, szalała jeszcze służba bezpieczeństwa, osławione UB (Urząd Bezpieczeństwa). Podległa była Ministrowi Spraw Wewnętrznych Radkiewiczowi, o którym mówiono „Co to za postać? – To nie postać, to posiedzieć”.
Jeszcze jedna dygresja z ww. urzędem w tle. Budowano zakład przemysłowy, a w jego ramach kotłownię z kominem. Po jakimś czasie zaobserwowano, że grunt pod fundamentem komina zaczął nierównomiernie osiadać, a komin niebezpiecznie się pochylać. Czym to groziło zarówno projektantom, wykonawcom, jak i inwestorowi, nie trzeba było mówić. Wyznaczono „specjalnego”, który nie tylko z teczką pełną wyników pomiarów osiadania gruntu, ale i z podpisanym przez dyrekcję zleceniem i poleceniem przelewu in blanco zaczął jeździć po kraju i szukać specjalisty, który powie co robić (i przejmie odpowiedzialność). Przez długi czas nie znalazł odważnego. Trafił wreszcie na profesora z Politechniki Warszawskiej – specjalistę w dziedzinie mechaniki gruntów (nie pamiętam nazwiska, choć podał mi je kilkadziesiąt lat później nieżyjący już Roman Czarnota-Bojarski). Ten, po zapoznaniu się z prezentowanymi wynikami powiedział „Będzie kosztowało20.000 zł” (dla porównania, pensja mojego ojca na stanowisku radcy ministra wynosiła wówczas 1.200 zł). Wspomniany pełnomocnik, kiedy to usłyszał, poczuł jak mu kamień z serca spada. Wyciągnął podpisaną umowę, wstawił kwotę i wręczył profesorowi do podpisu. Ten, podpisał umowę, po czym wyjął z biurka kartkę, napisał na niej „Nic nie robić”, podpisał, przyłożył pieczątkę i wręczył pełnomocnikowi, który wyszedł ze spotkania nie posiadając się z radości.
Na drugim semestrze rozpoczęło się szkolenie wojskowe prowadzone przez Studium Wojskowe Politechniki. Pierwsze zajęcia to poznanie budowy kbk (krótki bojowy karabin), następnie współdziałanie jego części. Trzeba było nauczyć się tego jak pacierza. Po dziś dzień (a upłynęło 70 lat) pamiętam, że „Zamek zamyka lufę. Trzon zamka szczelnie przylega do dolnej ścianki górnego włazu nabojowego komory zamkowej. Rygle tłoka zaporowego znajdują się za oporami ryglowymi w komorze zamkowej i zaryglowują komorę nabojową. …”.
Wiosnąrozpoczęły się zajęcia „w terenie”, na Polu Mokotowskim. Pole Mokotowskie nie przypominało dzisiejszego parku – było dziko zarośniętym terenem dawnego lotniska, ograniczonym od wschodu al. Niepodległości, od zachodu zaś al. Żwirki i Wigury (wówczas jedna, wąska, brukowana kocimi łbami jezdnia). Naszym rejonem była część zachodnia, tam, gdzie obecnie znajdują się baseny przy stadionie Skry. Ćwiczenia to musztra i nauka strzelania „na sucho”, tzn. przyjmowanie postawy strzeleckiej. Zajęcia prowadził sierżant Buturyn („nie spiesz sieee, masz czaaas”).
Sierżant Buturyn to ciekawa postać. Na Studium Wojskowym Politechniki długo miejsca nie zagrzał – wyrzucono go za pijaństwo. Znalazł zatrudnienie w Akademii Medycznej, gdzie pierwsze zajęcia ze studentkami zaczął od „kurwa mać”, więc i to miejsce szybko stracił. Mówiono, że później został motorniczym tramwajów, a ubiegając się o pracę pisał w życiorysie m.in. „poprzednie miejsca pracy – Politechnika Warszawska; stanowisko – wykładowca”.
Pod koniec zajęć na Studium Wojskowym mieliśmy w jego siedzibie (w budynku Nowej Kreślarni) całodobowe warty. W dniu, w którym ja odbywałem ten przykry obowiązek, jeden z dwugodzinnych odcinków przypadł mi już rankiem, w czasie rozpoczęcia działalności i zajęć. Wówczas to z jakiejś jednostki wojskowej w nieznanej mi sprawie przyjechał oficer, który w hallu, w którym trzymałem wartę, spotkał się z jednym z oficerów ze Studium. W pewnej chwili doleciało do mnie nazwisko Buturyn. Z ciekawością przysunąłem się bliżej, patrząc w innym kierunku, ale ucho niczym antena kierunkowa starało się wychwycić rozmowę.
– To Buturyn u Was był? – Był. – U nas też był. – A pił? – Pił. – U nas też pił. Zresztą za to wyleciał. – Ale u nas chyba pił więcej.
Była u nas w jednostce kancelaria, w której zainstalowano umywalkę z bieżącą wodą. Niestety nie miała podłączenia do kanalizacji. Wobec tego pod umywalką stało wiaderko na ścieki. Ale, aby nie wyglądało to obskurnie, umywalkę z wiaderkiem obudowano szafką.
Kiedy do żołnierzy w jednostce przychodziły paczki, Buturyn robił selekcję: każdą paczkę potrząsał przy uchu i jeśli dosłyszał chlupot płynu – odkładał na bok. Pozostałe odsyłał żołnierzom.
Potem mył dokładnie umywalkę, a pod nią wstawiał czyste wiaderko. Następnie wzywał kolejno adresatów chlupoczących paczek i kazał w kancelarii rozpakować. Gdy żołnierz wyciągnął z paczki butelkę, następował standardowy dialog:
– Aaa, wódkę Wam przysłali! – … – Będziecie pić? – Ależ skąd, Obywatelu Sierżancie. – Jak nie, to wylejcie do umywalki.
Kilka paczek to już całkiem niezła porcja.
Pod wieczór Buturyn zapraszał kumpli i opróżniali wiaderko.
Ale trzeba przyznać, że Buturyn zawsze pamiętał o żołnierzach ze swojej kompanii i odlewał pół litra „dla wojska”. Następnego dnia przy dowolnej okazji robił zbiórkę w szeregu, pierwszemu z brzegu wręczał flaszkę, pozostałym kazał wyciągnąć łyżki, zaś temu z butelką kazał biec i w biegu lać do łyżek.
Na koniec „wojsko” piło z łyżek za zdrowie sierżanta Buturyna.
W tym czasie, zimą 1955 r., rozpocząłem udzielanie korepetycji. Po wystawieniu w szkołach ocen za I półrocze niektórzy rodzice zaczęli szukać pomocy dla swoich latorośli. A że byłem dobry z matematyki i fizyki, zacząłem finansowo odciążać rodzinę. Od tej pory miałem w domu już tylko „wikt i opierunek” (chociaż swoje pranie też sam robiłem). Wszystkie pozostałe wydatki – książki, odzież, kawa, papierosy (po maturze zacząłem palić), rozrywki, pokrywałem ze swoich dochodów. W domu nie było możliwości udzielania lekcji przychodzącym uczniom (6 osób w 3-pokojowym mieszkaniu), jeździłem więc od jednego ucznia do drugiego. Choć nie byłem drogi, to poza wakacjami zarabiałem więcej niż jako młody inżynier po uzyskaniu dyplomu. Udzielałem więc korepetycji także po rozpoczęciu pracy zawodowej, oczywiście w ograniczonym już wtedy zakresie.
Rok 1955 obfitował w ważne wydarzenia. Pierwszym z nich był V Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina (w lutym i marcu). Zwycięzcą konkursu został Adam Harasiewicz. Konkurs zaszczyciła swą obecnością miłośniczka Chopina – królowa Holandii Juliana. Podobno zwiedzając Warszawę w towarzystwie ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza i widząc kolejki przed sklepami, spytała „Panie Premierze, czy w Polsce przed sklepami są zawsze takie kolejki?” „Ależ skąd” odpowiedział premier „tylko wtedy kiedy jest towar”. Królowa weszła też do Kościoła Św. Krzyża, gdzie znajduje się serce Chopina. Uklękła, aby się pomodlić. Cyrankiewicz również. Po wyjściu z kościoła spytała „Panie Premierze, jak to, Pan – komunista się modli?” Na co Cyrankiewicz „Bo widzi Wasza Królewska Mość, ja jestem katolikiem wierzącym, ale nie praktykującym, zaś komunistą praktykującym, ale nie wierzącym.”
Lato roku 1955 zdominowane było przez mający miejsce w Warszawie Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Było to wydarzenie „otwierające” młodzież na kontakty zagraniczne. Na terenie sąsiadującej z naszym budynkiem szkoły przy ul. Skaryszewskiej 8 zakwaterowano grupę Egipcjan. Z natury rzeczy z nimi było najwięcej kontaktów. Pamiętam też, że zaprosiłem do domu Greka – przyszedł w ludowym stroju, w tym w spódniczce z plisowanego płótna (jak mówił – z pasa o długości 12 m), podkolanówkach, butach z pomponami i wyszywanej koszuli z bufiastymi rękawami.
Spotkań było więcej. Późne rozmowy na ulicach, wspólne gry i zabawy w Parku Skaryszewskim.
Po Festiwalu pojechałem do Poznani odwiedzić ciotkę i wuja Kępińskich. Kuzyn Andrzej, starzy ode mnie o 3 lata, był wówczas nieobecny, najmłodsza Lusia – miała swoje koleżanki. Dla mnie towarzystwem była Ewa – mój rocznik, jej koleżanka Hanka O. oraz nieco młodsza Małgosia, z którą przepływaliśmy w poprzek poznańskie jezioro Rusałka.
Andrzej zawsze chciał pływać (na statku lub okręcie). Usiłował dostać się do Szkoły Morskiej Marynarki Wojennej w Gdyni. Nawet pisał w tej sprawie do Prezydenta Bieruta. Wreszcie dostał się. Po dwu lub trzech latach studiów popłynął (wraz z całym rocznikiem) na statku szkolnym „Zetempowiec” wokół Europy. Kiedy statek przybył do Albanii, chciał koniecznie zobaczyć Tiranę, ale nie dostał przepustki. W tej sytuacji, wraz z kolegą, pojechali do Tirany samowolnie, w Tiranie zaś natknęli się na oficerów ze statku. Dalszą część rejsu (Egipt i wzdłuż wybrzeża Afryki) odbył w okrętowej ciupie.
Po tej przygodzie marynarka wojenna przestała mu się podobać. Starał się o zwolnienie ze szkoły, ale nie było to łatwe. Pomogła mu sytuacja ogólna (redukcje w wojsku) i matka. Zwolniono go. Ale, że był w wieku poborowym, natychmiast wzięto go do wojska. Trafił do artylerii morskiej na Hel, na kurs rekrucki. To podobało mu się jeszcze mniej. I znów pomoc matki okazała się skuteczna. Zwolniono go i rozpoczął studia na Politechnice Poznańskiej, na kierunku budowy silników okrętowych (ich produkcję prowadziły Zakłady H. Cegielskiego w Poznaniu).
Znał języki obce, więc podczas Targów Poznańskich pracował u zagranicznych wystawców, zaś w trakcie wakacji odbywał praktyki na statkach handlowych. Podczas jednego z rejsów w Kanale La Manche uratował chłopaka (Holendra), który wpadł do wody. Poznał jego starszą siostrę, Rinske, z którą później utrzymywał kontakt.
Rok czy dwa lata później, wraz z najmłodszą siostrą Lusią pojechali do Berlina Wschodniego do jego kolegi. Tam wysadził siostrę na dworcu, sam zaś został w pociągu i przejechał (nielegalnie, bez wizy) do Berlina Zachodniego. Po trzech miesiącach w obozie dla uchodźców w RFN, pojechał do Holandii, gdzie później wziął ślub z Rinske. Rozpoczął studia na politechnice w Delft, a po ich ukończeniu pracował w firmie Philips, w Eindhoven. Tam też zamieszkał. Później przeprowadził się do Voorschoten i prowadził samodzielną działalność gospodarczą, zajmując się pośrednictwem handlowym. Pomagała mu w tym znajomość języków – poza polskim i niderlandzkim znał angielski, rosyjski, niemiecki, francuski, serbsko-chorwacki, a także podstawy hiszpańskiego, portugalskiego i hebrajskiego.
Podczas wspomnianego wyżej Festiwalu Młodzieży i Studentów, językiem w kontaktach z obcokrajowcami był język angielski. Okazało się, że moje umiejętności wyniesione ze szkoły są nad wyraz skromne. Podjąłem więc decyzję doszkolenia się – pójścia do prowadzonej przez Metodystów Szkoły Języka Angielskiego przy pl. Zbawiciela. Tu, po egzaminie zakwalifikowano mnie na 2-rok. Niestety pierwszy rok nauki zakończył się fiaskiem – moje umiejętności były początkowo istotnie wyższe niż pozostałych kursantów, więc się rozleniwiłem i po roku nauki byłem jednym z najgorszych, nie kwalifikujących się na następny semestr. Ukończyłem tę szkołę dopiero kilka lat później.
W roku 1955, przed rozpoczęciem festiwalu oddano do użytku Stadion Dziesięciolecia (nazwany tak, gdyż wybudowany został 10 lat od zakończenia wojny), na którym odbywały się uroczystości otwarcia i zakończenia festiwalu. Stadion liczący 72.000 miejsc był nieomal bliźniakiem Stadionu Śląskiego w Chorzowie liczącego ok. 1.000 miejsc więcej. Na tych dwu stadionach rozgrywano najważniejsze mecze piłkarskiej reprezentacji Polski. Na Stadionie X-lecia rozgrywane były też meetingi lekkoatletyczne, w tym Memoriał im. J. Kusocińskiego. Tu także kończyły się popularne kolarskie „Wyścigi Pokoju” Warszawa-Berlin-Praga (lub w innej kolejności), czy też ich etapy.
To na tym stadionie prowadzący relację z wyścigu Bogdan Tuszyński zasłynął wywiadem z ówczesnym Przewodniczącym Rady Państwa Edwardem Ochabem. Zapytał go w rozmowie „Panie Przewodniczący – kto wygra?” Na co Ochab „Proszę zwracać się do mnie nie per Pan, lecz per Towarzyszu, jestem bowiem członkiem Partii. A jeśli chodzi o to kto wygra, to mój Boże …”. Podobno z wieczornego spotkania z gronem dziennikarzy sportowych i innych przyjaciół, Tuszyński nie był w stanie wyjść o własnych siłach.
W roku 1955 zakończono też budowę i oddano do użytkowania Pałac Kultury i Nauki. Formalnie był to dar Związku Radzieckiego dla Polaków. Jego projektantem był Rudniew. Pałac oryginalnie nosił imię Józefa Stalina. Imię to nosił dosyć krótko, po roku (po XX Zjeździe KPZR) stracił je. Ale choć wykuty nad frontonem napis został zasłonięty neonem, to istniał jeszcze przez kilka dziesięcioleci.
Zakończenie budowy Pałacu Kultury i Nauki miało wielkie konsekwencje dla życia studenckiego. Zwolnione zaplecze budowy przejęte zostało przez Politechnikę (nie wiem czy z udziałem innych uczelni, czy też nie). Osiedle mieszkaniowe – baraki na Jelonkach (na Woli) pełniły funkcję Domu Akademickiego. Natomiast drewniany budynek stołówki przy ul. Emilii Plater, ze względu na wygląd zwany Stodołą, przekształcony został w centrum kulturalno-rozrywkowe. Tu można było w sobotę lub niedzielę potańczyć, a w inne dni tygodnia obejrzeć projekcję filmową, wziąć udział w dyskusji, czy choćby wypić kawę. Chociaż w latach późniejszych budynek został rozebrany, a centrum otrzymało nową siedzibę przy ul. Batorego, to nazwa Stodoła pozostała.
Stodoła być może odciążyła akademiki, w których co sobota odbywały się potańcówki, choć ja tego nie zauważałem – w Domu Akademickim przy pl. Narutowicza (w soboty tam właśnie chodziłem) tłok był jak zawsze. Niemal równolegle powstał Klub Hybrydy przy ul. Mokotowskiej, który był klubem elitarnym, nastawionym na muzykę jazzową, a później także na literaturę, teatr i kabaret.
W inne dni chodziło się na „five’y” (potańcówki o piątej po południu) do kawiarni Kameralna na ul. Foksal lub do Malinowej Sali w Bristolu. W Kameralnej w pomalowanym na niebiesko suficie wstawione były lampki w formie gwiazdek. Przy szybkich tańcach takich jak np. foxtrot, parkiet był jasno oświetlony, natomiast przy slow-foxie czy tangu świeciły jedynie gwiazdki w niebieskim suficie, stwarzając nastrój właściwy do tego, aby mocniej przytulić partnerkę.
Na kawę chodziło się blisko Politechniki – albo do Niespodzianki na pl. Konstytucji, albo do Pod Kurantem na rogu Wilczej i Marszałkowskiej. Na Pradze w tym właśnie czasie (1955 r.) otworzono kawiarnię Maskotka na rogu ulic Skaryszewskiej i Targowej. Tu rytualnie chodziliśmy na kawę w niedzielne popołudnie, po nabożeństwie. Na wino natomiast chodziło się albo do Fukiera na Rynku Starego Miasta (Strona Kołłątaja) albo do Dziekanki na Krakowskim Przedmieściu.
Jeść można było w wielu miejscach. Najtaniej, wg studenckich możliwości – w barach mlecznych, smacznie – U Flisa na Marszałkowskiej (między Wilczą i Piękną), gdzie były świetne flaki. Nad Flisem była restauracja Szanghaj – egzotycznie, ale dla mnie bez rewelacji.
W tym też mniej więcej czasie wybuchł rock-and-roll. Nie pojawił się, lecz właśnie wybuchł. To była eksplozja. Rock-and-roll owładnął i radiem i parkietami. Pojawił się Elvis Presley okrzyknięty królem rocka. Dla mnie był on jednak „jedynie” znakomitym piosenkarzem mającym w repertuarze wiele przebojów, zaś prawdziwym królem rocka był Bill Haley (and His Comets). Szaleliśmy na parkietach. Rock-and-roll wymagał dobrej sprawności fizycznej i kondycji, ale tego nam wówczas nie brakowało. Partnerek było wiele, ale najlepiej mi się tańczyło ze wspomnianą Małgosią Kępińską (kiedy przyjeżdżała do Warszawy).
W okresie pierwszych lat studiów, kiedy mieliśmy zajęcia w grupach, a nie w sekcjach specjalizacyjnych, trzymałem się blisko ze Zbyszkiem Wasilewskim i Gienkiem Szadkowskim. Mawialiśmy (parafrazując stare powiedzenie), że „takich dwóch, jak nas trzech, to nie ma ani jednego”. Obaj wspomniani mieszkali na Targówku. Bardzo często więc szliśmy piechotą z Politechniki przez most Poniatowskiego, Zieleniecką i Targową do pomnika „4-ch śpiących” koło Bazyliki, gdzie oni wsiadali do autobusu, ja zaś albo tramwajem, albo piechotą wracałem do domu.
Przy takich „przebiegach”, a także dzięki częstemu przebywaniu na parkietach, nie mogłem nabrać tuszy. W okresie studiów ważyłem 73 kg przy wzroście 181 cm, byłem więc szczupły. Podobno (o czym dowiedziałem się od koleżanek po sześćdziesięciu kilku latach) byłem jednym z przystojniejszych chłopaków na roku. Szkoda, że wówczas o tym nie wiedziałem.
Tym nie mniej na brak towarzystwa dziewczyn nie narzekałem. Przez dłuższy czas moją dziewczyną była Zosia T. – absolwentka AWF i nauczycielka wychowania fizycznego. Później – inne, z którymi wiązałem się na dłużej lub krócej. Nie znałem wówczas maksymy mówiącej „żyj tak, aby miło było wspominać, ale wstyd opowiadać”, ale być może intuicyjnie ją wyczuwałem.
Sporą część czasu wolnego spędzałem przy stoliku brydżowym. Zresztą nie tylko ja. Mówiło się, że aby uzyskać dyplom na Politechnice, konieczne będzie zdanie egzaminu z brydża. Graliśmy niemal w każdej wolnej chwili. Najczęściej jednak grałem poza uczelnią, przede wszystkim w domu kultury (klubie) przy ul. Zamojskiego, prowadzonym przez zakłady Wedla. Tu moim partnerem był zwykle Krzysztof Chmieliński – wówczas najbliższy kolega (poza Politechniką). Nawet opracowaliśmy własną konwencję, która pozwalała na „dogadanie się” na względnie niskim poziomie.
Program studiów przewidywał praktyki studenckie. Po pierwszym roku studiów pojechaliśmy w sześciu na budowę kombinatu aluminium w Kętach niedaleko Oświęcimia i Żywca. Pracę zaczynaliśmy o 7:00, trzeba było więc wstać o godzinę wcześniej. Jednym z nas był Janusz Sobiepanek (obecnie mieszkający we Francji), który wstawał razem z nami o szóstej, ale budził się ok. dziesiątej. Żal było patrzeć, kiedy powłócząc nogami szedł na śniadanie do stołówki, czy też po śniadaniu – do pracy.
W tym czasie po raz pierwszy zetknąłem się z górami. Studenci z Politechniki Gliwickiej, którzy razem z nami odbywali praktykę w Kętach, zaproponowali, aby w czasie dwudniowego weekendu (choć dniem wolnym była tylko niedziela, to w sobotę wypadało święto „22. lipca”) wybrać się na wycieczkę w Beskidy, w tym na Babią Górę. Pogoda była piękna, pojechałem więc bez kurtki, jedynie w koszulce z krótkimi rękawami. Dopiero na Babiej Górze dowiedziałem się (praktycznie), że temperatura w górach spada o 1 stopień przy wzniesieniu się o każde 130 m. Babia Góra ma wysokość 1725 m, więc temperatura na szczycie była niższa o kilkanaście stopni. Do tego wiatr. Zmarzłem, ale czegoś się nauczyłem.
Po drugim roku studiów pojechaliśmy (tym razem całą grupą studencką) na praktykę do Fabryki Maszyn Elektrycznych w Żychlinie k/Kutna. Z praktyki pozostały jedynie zdjęcia robione przez Michała Fotymę.
Po śmierci Stalina nastąpił okres „odwilży” – złagodzenia restrykcji wprowadzonych przez władze, przede wszystkim radzieckie. Rozpoczęła się powolna repatriacja osób i rodzin wywiezionych w 1939 roku i w latach późniejszych do ZSRR (wuj Wit Kępiński wrócił z Karagandy już wcześniej).
Ojciec jadąc na wczasy spotkał w Pociągu repatrianta – Stachowicza. Wrócił on właśnie z Kołymy, wraz z żoną, synem, który skończył gimnazjum i młodszą córką. Syn chciał studiować na Politechnice Warszawskiej. Repatrianci mieli prawo dostania się na studia bez egzaminów (wiedza absolwentów gimnazjów w ZSRR po 10-ciu latach nauki znacznie odbiegała od wiedzy polskich maturzystów po skończeniu 11-latek), trzeba było jedynie załatwić formalności. Ojciec zadeklarował – syn jest studentem Politechniki, pomoże.
Stachowicz z synem przyjechali do Warszawy i oczywiście zostali zaproszeni na kolację. Opowiadali o warunkach na Kołymie. On był robotnikiem budowlanym, a dodatkowo dorabiał jako zdun. Mówił, że na budowie, na zewnątrz, nie pracowało się wtedy, kiedy temperatura była niższa niż -52OC. Ogólnie biorąc, można było wytrzymać, tyle tylko, że jeśli chciało się wypić poza domem, to już nie należało wracać do siebie, gdyż zawsze mogło się to skończyć odmrożeniem i amputacją.
Matkę – nauczycielkę interesował dojazd do szkoły. W Polsce obowiązywał przepis nakazujący zamknięcie szkoły, jeśli temperatura spadła poniżej -25OC (takie zimy bywały, a dzieci wiejskie niekiedy musiały dojść do szkoły 2 km czy więcej). A jak na Kołymie? Córka miała 2 km do szkoły podstawowej, syn – 10 km do gimnazjum w Magadanie. Dowożeni byli „autobusami” – obudowanymi samochodami ciężarowymi. A kiedy nie chodzili do szkoły? A, no chyba wtedy, kiedy maszyna (samochód) nie pójdzie. A kiedy nie poszła? Nie pamiętam, chyba zawsze poszła.
Sprawy związane ze studiami młodego Stachowiaka (nie pamiętam jego imienia) załatwiliśmy. Odwiedziłem go później w akademiku. Koledzy z pokoju skarżyli, że nie chce czytać po polsku. Nie dziwię się. W pierwszych miesiącach pobytu w Polsce, czytanie po polsku było dlań jeszcze dodatkowym zadaniem, a nie relaksem.
Wracając do studiów, na drugim roku poza przedmiotami „ogólnotechnicznymi” rozpoczęły się zajęcia z Podstaw Elektrotechniki. Wykładowcą i kierownikiem katedry był Kotowski – postrach niemal wszystkich studentów (mówiono, że przed wojną odebrano mu prawo egzaminowania). To od niego podczas egzaminu można było usłyszeć: „Ile Pan ma lat? – Dwadzieścia. – Mój Boże, dwadzieścia lat ciężkiej pracy nad sobą … i takie marne wyniki!”. Asystentami byli Stanisław Bolkowski (później profesor, Dziekan Wydziału Elektrycznego, Prezes SEP), Tadeusz Kaczorek (później także profesor i Dziekan Wydziału, Prorektor Politechniki) i Matusiak. Przez trzy semestry udało mi się zdawać wyłącznie u asystentów, a nie u Kotowskiego, choć „dopadł” mnie na egzaminie dyplomowym – był członkiem komisji egzaminacyjnej.
Na drugim roku, od VI semestru, poza językiem rosyjskim, obowiązywała nauka wybranego języka zachodniego. Skoro języka angielskiego uczyłem się „u Metodystów”, wybrałem język niemiecki. Lektorem był Tomaszewski – niesamowity facet, podobno na Politechnice był lektorem pięciu języków. Na roku mieliśmy dwu kolegów z Korei (Północnej). Ułożył się z nimi, że będzie im pomagał w nauce dowolnego języka europejskiego, oni zaś pomogą mu w nauce języka koreańskiego. Na wydziale architektury uczył języka włoskiego (włoski był tam obowiązkowy). A to język, który bardzo mi się podobał. Tomaszewski pozwolił mi brać udział w zajęciach na tym wydziale. Uczęszczałem. Miał do nauczania języka bardzo praktyczne podejście – mało zwracał uwagi na gramatykę, wielką zaś wagę przywiązywał do praktycznego wykorzystania umiejętności językowych. Już po kilku zaledwie zajęciach przynosił nam do czytania proste teksty techniczne. Gdyby został z nami dłużej, zapewne nauczyłby i mnie i innych. Niestety, po jednym semestrze przestał prowadzić zajęcia na naszym wydziale; zastąpiła go pani Kubas nie mająca zupełnie zdolności dydaktycznych. Po dwu dalszych semestrach bez postępów, wiedząc, że konieczne będzie „zaliczenie” języka obcego, przeniosłem się na lektorat z języka angielskiego.
A języka włoskiego uczyłem się prywatnie, w małej grupie, na kursie zorganizowanym przez panią, która wyszła za Włocha. Nazywał się Nazzario Nazzari i był lektorem języka włoskiego na Uniwersytecie Warszawskim. W małej grupie sporo nas nauczył. Później uczęszczałem na kursy organizowane przez Istituto Italiano (Instytut Włoski) w Warszawie.
Dziś języki obce pozwalają mi nie tylko obcować z literaturą (czytam w pięciu językach nie całkiem mi obcych – po siedemdziesiątce poznałem też język hiszpański), ale umożliwiają mi (jak uważam) ćwiczenie szarych komórek, w tym tych odpowiedzialnych za pamięć. A kiedy na starość pamięć zawodzi, pocieszam się tym, co przydarzyło się Andrzejowi Weryńskiemu w czasach, kiedy mieliśmy po 20 lat lub mniej.
Andrzej mieszkał w akademiku przy ul. Księcia Janusza na Woli. A miał ciotkę, która mieszkała samotnie na Ochocie, przy ul. Słupeckiej (tuż koło pl. Narutowicza). Miała wolny pokój, więc powiedziała do Andrzeja: „jeśli ruch i gwar w akademiku przeszkadza ci w nauce, przyjeżdżaj do mnie, tu możesz się wyizolować; nawet jeśli mnie nie ma – masz tu klucze.” I Andrzej z takiej możliwości korzystał.
Któregoś jednak dnia przyjechał do ciotki, której w domu nie było, a kiedy sięgnął do kieszeni, okazało się, że nie zabrał kluczy. Zaklął szpetnie, wsiadł do tramwaju, potem do autobusu i pojechał na Wolę po klucze. Kiedy dotarł na miejsce zaczął się zastanawiać – „a po co ja tu właściwie przyjechałem?” Nie pamiętał. Wsiadł więc w autobus, potem w tramwaj i ponownie pojechał na Słupecką. Kiedy dotarł do mieszkania, oczywiście przypomniał sobie po co wracał do akademika. Wspomnienie o tym zdarzeniu pozwala łatwiej godzić się z niedostatkami pamięci w późnym wieku.
Ostatni semestr zajęć z matematyki, to była dla mnie abstrakcja. Szeregi Fouriera, funkcje walcowe Bessela, krakowiany – po studiach w głowie zostały tylko nazwy. Nie wykluczam, że w pewnych specjalnościach, przy pracy naukowej, były one przydatne, lecz dla znakomitej większości były one (jak mi się wydaje) jedynie zbędnym obciążeniem.
Nie jestem zresztą pewien, co było przedmiotem zajęć z matematyki, a co wchodziło do programu wykładów prof. Cholewickiego z Elektrotechniki Teoretycznej. Ten przedmiot był kontynuacją i rozwinięciem zarówno podstaw elektrotechniki, jak i matematyki. Tematyka dla mnie trudna, ale egzamin – niemal bezstresowy, co było zasługą atmosfery stworzonej przez prof. Cholewickiego.
Wiele dziesięcioleci później, proszony o ocenę przydatności programu nauczania w pracy zawodowej stwierdziłem, że choć nie byłem najgorszym inżynierem, w swojej karierze jedynie dwukrotnie wykorzystałem rachunek całkowy, przy czym nigdy w pracy podstawowej (raz całką posłużyłem się przygotowując się do wykładu, innym razem w związku z pracą dodatkową). Podczas studiów na Politechnice nie zetknąłem się natomiast z przepisami prawa, które były chlebem powszednim w późniejszej pracy. Jako projektant, kierownik budowy czy później dyrektor, musiałem znać Przepisy Budowy Urządzeń Elektrycznych, Prawo Budowlane, podstawy Prawa Pracy, czy wybrane zagadnienia z Kodeksu Cywilnego (nie liczę prawa mieszkaniowego – to już w innym zawodzie).
Rok 1956 to także rok wielkich wydarzeń politycznych. W lutym odbył się XX Zjazd KPZR (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego). To na tym zjeździe Nikita Chruszczow wygłosił tajny referat „O kulcie jednostki i jego następstwach” demaskujący zbrodnie stalinizmu. Miał zresztą osobiste ze Stalinem porachunki. Za jego życia nie mógł „podskoczyć” – kiedy (jak mówiono) podczas jakiejś libacji Stalin kazał mu na stole tańczyć „trepaka” – posłusznie rozkaz wykonał.
Konsekwencje XX Zjazdu były daleko idące. Zarówno w Sowieckom Sojuzie, jak i w tzw. demoludach (krajach demokracji ludowej) nad którymi Związek Radziecki dominował. Referat Chruszczowa był impulsem, który przyspieszył trwający w tych państwach od śmierci Stalina proces „odwilży” (już w grudniu 1954 r. zwolniono z więzienia Gomułkę).
Na XX zjazd pojechał m.in. I Sekretarz PZPR Bolesław Bierut. Wspomniany referat podobno tak nim wstrząsnął, że dwa tygodnie później zmarł (zapalenie płuc i zawał). Mówiono, że „pojechał wfuterku, powrócił w kuferku”. Pamiętając wcześniejszą śmierć Maurice’a Thoreza w Rosji, proponowano zmianę nazwy Moskwy na Często-chowa. Mówiono też, że w brydżu zabroniona będzie odzywka „trzeci pik” (Wilhelm Pieck {wym. Pik} – I sekretarz partii w NRD).
W czerwcu, na tle płacowym, zastrajkowali robotnicy Zakładów H. Cegielskiego w Poznaniu. Strajk przerodził się w demonstrację, a po wysłaniu wojska dla jej stłumienia – w rozruchy i walki. Po tych wydarzeniach premier Cyrankiewicz zasłynął przemówieniem, w którym groził odrąbaniem ręki tym, którzy ją podniosą na władzę ludową.
Po krótkim, półrocznym pełnieniu funkcji I Sekretarza PZPR przez Edwarda Ochaba, w październiku szefem partii wybrano Gomułkę, który obiecywał demokratyczne zmiany w kraju. Ludzie odebrali to entuzjastycznie, jako istotną poprawę działania władz.
W wielu zakładach pracy i na uczelniach odbywały się wiece. Przede wszystkim w FSO (Fabryce Samochodów Osobowych) na Żeraniu, gdzie robotnikom przewodził Lechosław Goździk, a także na Politechnice. Pamiętam wiec w Auli Głównej (z udziałem Goździka), podczas którego tłum tak ograniczał widoczność, że aby widzieć mówców, stałem na stole ustawionym na galerii drugiego piętra.
Napięcie zostało wzmocnione przez fakt, że stacjonujące w Polsce wojska radzieckie ruszyły w kierunku Warszawy. Do Warszawy, na rozmowy z Gomułką, przyleciała delegacja radziecka z Chruszczowem na czele. Z kolei gen. Wacław Komar dowódca KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego) postawił podległe mu jednostki w stan pogotowia, zarządził obsadzenie strategicznych obiektów i patrolowanie ulic. W zakładach pracy zaczęły powstawać grupy samoobrony, a KBW wydał im broń, by bronili stolicy. Podobno podczas rozmów towarzyszy radzieckich z polskimi wszedł na salę gen. Komar i zameldował Gomułce o gotowości oddziałów.
Zrobiło to na Chruszczowie wrażenie, zorientował się, że Polacy tanio skóry nie sprzedadzą. Stanowisko strony radzieckiej nieco zmiękło. Ostatecznie obie strony dogadały się. Konflikt został zażegnany. Wkrótce potem marszałek Konstanty Rokossowski (radziecki marszałek polskiego pochodzenia) – od lat polski minister obrony, a także głównodowodzący wojskiem, opuścił Polskę.
Na wiecu zwołanym 24. października na pl. Defilad, na którym Gomułka wygłosił przemówienie potępiające stalinizm i zapowiadające demokratyzację ustroju, zgromadziło się (wg szacunków) 600 tys. ludzi. Byłem jednym z nich. Było to najliczniejsze zgromadzenie w historii kraju (do 1. października 2023 r.)
Wydarzenia październikowe w Polsce ośmieliły Węgrów. Tam, w końcu października wydarzenia toczyły się w ekspresowym tempie. Reformatorzy wybrali jako nowego przywódcę (I Sekretarza Partii) – Imre Nagy’a, a kilka dni później wybuchło na Węgrzech powstanie krwawo stłumione przez wojska radzieckie. W Polsce rozwinęła się spontaniczna akcja pomocy. Oddawano krew na rzecz potrzebujących Węgrów, zbierano lekarstwa i żywność.
Chruszczow i całe przywództwo ZSRR twardą łapą trzymali podporządkowane im kraje Europy wschodniej. Był jednak jeden wyjątek – Jugosławia, też rządzona przez socjalistów, na której czele stał marszałek Josip Broz Tito. Ponieważ nie podporządkował się władzom moskiewskim, publikowane w polskiej prasie karykatury przedstawiały go jako „psa łańcuchowego kapitalizmu” (niewiele różniły się od karykatur Franco, który zwykle przedstawiany był jako kat, z toporem lub na tle szubienicy). To wtedy mówiono jakie są
drogi do socjalizmu:
czechosłowacka – ze Związkiem Radzieckim na czele,
polska – ze Związkiem Radzieckim u boku,
węgierska – ze Związkiem Radzieckim na karku i
jugosłowiańska – ze Związkiem Radzieckim w dupie.
W listopadzie napięcie polityczne ponownie wzrosło z powodu wojny o Kanał Sueski, spowodowanej nacjonalizacją kanału przez prezydenta Egiptu Nasera i ograniczeniami żeglugi. Aby te i inne napięcia złagodzić, okresowo spotykali się przywódcy 4-ch mocarstw. Żartowano, że na te spotkania przyjeżdżał Eisenhower z żoną, Macmillan z kochanką, Guy Mollet z prostytutką i Bułganin z Chruszczowem. (Dwight Eisenhower – prezydent USA, Harold Macmillan – premier Wielkiej Brytanii, Guy Mollet – premier Francji, Nikołaj Bułganin – premier ZSRR).
Na Politechnice w październiku rozpoczął się nowy rok akademicki. Poza wspomnianymi już tematami, inne przedmioty „elektryczne” to Maszyny Elektryczne (doc. Władysław Latek), Miernictwo Elektryczne (prof. Lebson), Sieci Elektryczne (prof. Mejro), TWN – Technika Wysokich Napięć (prof. Jakubowski). Ćwiczenia z tego przedmiotu prowadził Nowikowski, zwany przez studentów również TWN (skrót od Ten Wariat Nowikowski); miał wyjątkowo dobre oko podczas egzaminów pisemnych – praktycznie uniemożliwiał ściąganie.
Zmorą dla mnie, ale chyba nie tylko dla mnie, była termodynamika techniczna wykładana jako Maszynoznawstwo Energetyczne (H. Knabe). Ten przedmiot stworzył mi największe kłopoty, a w rezultacie nie zdanego egzaminu powtarzałem rok (na szczęście wyniki zdanych wcześniej egzaminów w znakomitej większości zostały uznane).
Wspomniane kłopoty spowodowały jednak duże problemy psychiczne. Nie wiem jak potoczyłyby się dalsze losy, gdyby nie wsparcie przyjaciół. Przede wszystkim byli to studiujący medycynę Krysia Kubasiewicz i Marek Kulerski, którzy intensywnie podtrzymywali mnie na duchu.
Co roku wiosną, na początku maja, organizowane były (przez ZSP – Zrzeszenie Studentów Polskich lub przez Oddział PTTK na Politechnice) Rajdy Świętokrzyskie. Kilkuosobowe grupy z różnych wydziałów (niekiedy mieszane) wyruszały na dwudniową wędrówkę po Górach Świętokrzyskich. Do przejścia każdego dnia 20 – 25 km. Noclegi po pierwszym dniu – zapewnione, ale całą resztę ekwipunku (w tym odzież, jedzenie i kochery do gotowania, a niekiedy także flaszeczkę), niosło się na grzbiecie, w plecaku. Brałem udział trzykrotnie. Zakończenie rajdu przy wspólnym ognisku – skecze, piosenki. Popularną wśród braci studenckiej była taka (nie wszystkie zwrotki pamiętam):
Człowiek dźwiga życia taczki (bis),
Mało nie dostanie … mdłości
Bo go już to wszystko złości.
Na farmacji wiara równa (bis),
Ciągle miesza jakieś … leki
By je zanieść do apteki.
Stomatołów całe kupy (bis),
Zaglądają ludziom w … gęby
By ich nie bolały zęby.
Politechnika przoduje (bis),
Są tam same tęgie … głowy,
O matołach nie ma mowy.
Praktyka po trzecim roku studiów była dwuetapowa. Najpierw dwa tygodnie w Elektrowni Powiśle w Warszawie. Tu, jak pamiętam, trzeba było m.in. zmierzyć oporność uzwojenia uszkodzonego silnika w popielarni, gdzie nikt nie był w stanie odczytać wskazań miernika przeznaczonego do pracy w pozycji poziomej – każdorazowe nachylenie się nad przyrządem powodowało natychmiastowe jego zalanie potem z twarzy (podobna temperatura panowała w słoneczne dni nad kotłami, pod szklanym dachem). Kolejne dwa tygodnie to praktyka w Instytucie Elektrotechniki w Międzylesiu, w Zakładzie Miernictwa Elektrycznego. Tu warunki były komfortowe, a praca – naprawa uszkodzonych mierników, wymagająca skupienia i precyzji.
Październik 1957 r. to nie tylko początek IV roku studiów, ale ponowne emocje polityczne. W tym właśnie czasie władze zamknęły popularny tygodnik „Po Prostu”. Tygodnik, pod kierownictwem redaktora naczelnego Eligiusza Lasoty przyjął kierunek liberalny. Pracowało w nim wielu młodych, świetnych dziennikarzy, m.in. Stefan Bratkowski, Jan Olszewski, Jerzy Urban. Publikowali w nim Marek Hłasko, czy Agnieszka Osiecka. Tu właśnie ukazywały się artykuły krytyczne wobec władzy, czy też ośmieszające milicję, jak pamiętny artykuł z cytatami z raportów milicyjnych („krowa z jednej strony była czerwona, z drugiej nie wiem, bo niewidziałem”; „bił żonę, z którą miał troje dzieci, przy pomocy sznurka”; „z krzaków dochodziły odgłosy typowe dla stosunków pozamałżeńskich”; „zobaczyłem zbiegowisko – stało ichdwóch”).
Przeciwko zamknięciu tygodnika zaprotestowali studenci, a Politechnika Warszawska stała się centrum oporu (Plac Narutowicza przed akademikiem – polem bitwy). Powołano straż studencką, która na teren Politechniki nie wpuszczała osób innych niż pracownicy i studenci. A kiedy pojawili się goście z nowiusieńkimi legitymacjami studenckimi, przepustką była odpowiedź na pytanie: „całka z dx?” (odpowiedź: „x” znał każdy student Politechniki, który ukończył choćby jeden semestr). Przed Politechniką stali panowie w „blaszanych kapeluszach”. Lansowano nową potrawę – „ciemniaczki w mundurkach”.
W tym samym miesiącu rozpoczął się podbój kosmosu. 4-go października Rosjanie wystrzelili pierwszego sztucznego satelitę ziemi nazwanego Sputnik-1. Miesiąc później wystrzelili kolejnego, Sputnik-2, z psem Łajka na pokładzie. To ostatnie przedsięwzięcie było tylko częściowo udane – pomimo starań, nie zdołano ściągnąć Łajki na ziemię, co studenci uczcili piosenką:
Pies Łajka już nie żyje,
zabili go Sowieci.
I teraz satelita
z psim ścierwem w kosmos leci.
Hej satelita, hej satelita, hej satelita,
satelita i Nikita, pies.
Pies Łajka już nie żyje,
zabili go dlatego,
że wcale nie chciał wracać
do raju sowieckiego.
Hej satelita, hej satelita, hej satelita,
satelita i Nikita, pies.
A kiedy znowu w kosmos
rakieta ruszy nowa,
nie może w niej zabraknąć
tawariszcza Chruszczowa.
Hej satelita, hej satelita, hej satelita,
satelita i Nikita, pies.
IV i V rok studiów, to obok przedmiotów „elektrycznych” – Prostowniki (Z. Figurzyński), Projektowanie Instalacji (prof. Tadeusz Kahl), Przyrządy Rozdzielcze (J. Kryński), Elektronika Przemysłowa (J. Gierak), Napęd Elektryczny (Z. Grunwald), również przedmioty specjalistyczne wykładane w ramach sekcji specjalizacyjnych.
Razem z pięcioma innymi osobami – Tadek Bełdowski, Zbyszek Cichocki, Janusz Kulesza, Ela Lipowska (później Cichocka) i Basia Ryglewicz, jako specjalizację wybrałem Technikę Świetlną.
Kierownikiem Katedry Techniki Świetlnej był prof. Tadeusz Oleszyński. Wykładał Podstawy Techniki Świetlnej oraz Oprawy Oświetleniowe. Równocześnie był kierownikiem Zakładu Techniki Świetlnej w Instytucie Elektrotechniki w Międzylesiu. Doc. Władysław Felhorski wykładał Fizjologię Widzenia, Kolorymetrię oraz Urządzenia Oświetleniowe i ich Projektowanie. Maurycy Hüttner wykładał Elektryczne Źródła Światła. Asystentami w katedrze byli Jerzy Bąk (w przyszłości profesor i kierownik katedry) oraz Mieczysław Lipowski. Po kilku miesiącach dołączył, jako laborant, Wiktor Pokropek.
Technika świetlna była wówczas w powijakach. Podstawowymi źródłami światła były żarówki. Ich uzupełnieniem były świetlówki produkowane już wówczas w Zakładach im. Róży Luksemburg przy ul. Karolkowej w Warszawie (upaństwowione przedwojenne zakłady Philipsa). Oprawy oświetleniowe produkowane były w zakładach Mesko – zakłady zbrojeniowe w Skarżysku Kamiennej (oprawy to produkcja „maskująca”), a także niemalże chałupniczo w Wilkasach (w dawnych warsztatach PGR) i w Kożuchowie.
Katedra Techniki Świetlnej na Politechnice Warszawskiej była jedyną tego typu placówką w Polsce. W biurach projektów projektowaniem urządzeń oświetleniowych zajmowali się elektrycy, z których tylko nieliczni mieli jakie takie pojęcie o technice świetlnej.
Egzaminy, w szczególności u prof. Oleszyńskiego, zdawałem z różnym szczęściem. Jeden z egzaminów z Podstaw Techniki Świetlnej przebiegał mniej więcej tak: Proszę podać wzór na … Panie Profesorze, nie pamiętam, ale go zaraz wyprowadzę. I wyprowadziłem. No to proszę podać wzór na … Panie Profesorze, tego też nie pamiętam, ale też go wyprowadzę. I ponownie wyprowadziłem. Kolejne, ostatnie już, pytanie dotyczyło tematu, który nie był omawiany podczas wykładu. Ze względu na chorobę nie wiedziałem co było tematem wykładu i przygotowując się do egzaminu, na wszelki wypadek przerobiłem także ten materiał. Rezultat – bardzo pozytywny. Natomiast egzamin z Opraw Oświetleniowych – porażka. Przede mną zdawał Janusz Kulesza, z którym minęliśmy się w drzwiach gabinetu. Pierwsze pytanie jakie zadał profesor to: Czy Pan jest tak samo przygotowany, jak pański kolega? Nie wiedziałem czy zdał, czy nie, wybąkałem tylko: No, razem uczyliśmy się. Nie wiem, czy dostałem takie same pytania, ale wynik, niestety, był tak samo kiepski.
Koniec VII semestru studiów to także koniec szkolenia wojskowego na Politechnice. Po VIII semestrze, latem, czekał nas, organizowany przez Studium Wojskowe Politechniki, 6-tygodniowy obóz wojskowy. Nasz obóz w roku 1958 został zlokalizowany w Wierzbinach k/Orzysza (w Orzyszu stacjonowała jednostka artylerii). Ładna okolica – lasy, w pobliżu jezioro, miejsce świetne na wypoczynek.
Na początkowym apelu szef Studium – płk. Butkiewicz wygłosił, ze wschodnim akcentem, mowę, w której przestrzegał, że „niewolno wydalac’ s’ię poza granice obozu”. Na koniec spytał czy są jakieś pytania. Było: ajakie sągranice obozu? Odpowiedział: „Granice obozu okres’liam: na zachód – szosa Wierzbiny – Orzysz, wyłącznie; na wschód – szosa Wierzbiny – Bemowo Piskie, wyłącznie; na południe – lizjera lasu; dalej nie wiem, bo nie jestem tutejszy”. Podczas jednego z późniejszych apeli stwierdził: „studenc’i doszli mnie słuchy, że w namiotach nocują prostytutki i inne narzeczone”.
Nasza kompania miała szczęście – dowódcą był sympatyczny kpt. Korpik. Co prawda i on musiał pokazać wobec innych oficerów, że jest wymagający, więc np. po wielogodzinnym marszu, przed dojściem do obozu, kazał założyć maski. Pytany przez innych oficerów stwierdził „A no ganiam ich”. Mniej szczęścia mieli koledzy z drugiej kompanii (taż z naszego wydziału), której dowódcą został kpt. Martyniuk o mentalności kaprala. Obóz w zasadzie przebiegł spokojnie. Może poza jednym incydentem – kilkunastu kolegów popłynęło w kierunku znajdującego się w pobliżu WDW (Wojskowego Domu Wypoczynkowego) znajdującego się na półwyspie o nazwie Ameryka, gdzie zostali „wyłowieni”, ponieważ „samowolnie wydalili się poza granice obozu”.
Po zakończeniu obozu absolwenci Studium, jako podchorążowie, otrzymali stopnie podoficerskie. Ja dostałem stopień plutonowy-podchorąży. Wcześniej absolwenci zostawali oficerami, ale nasz rocznik był pierwszym lub drugim, który tego zaszczytu nie dostąpił. Wojsko jednak o nas nie zapomniało i po kilku latach każdy był wzywany do odbycia kursu oficerskiego w jednej ze szkół oficerskich.
Na początku lat 60-tych, latem, wezwano również i mnie. W RKU (Rejonowej Komendzie Uzupełnień) wszedłem do pokoju majora, przed którym stał absolwent Wydziału Architektury. Przysłuchiwałem się rozmowie, która wyglądała mniej więcej tak:
„A więc nie pracujecie?
Obywatelu majorze, zostałem przyjęty do pracy jako asystent prof. Hryniewieckiego na Wydziale Architektury, a obywatel major zdaje sobie sprawę z tego, czym dla architekta jest praca u niego.
To pracujecie, czy nie?
Jeszcze nie, zajęcia na uczelni zaczynają się od października; teraz są wakacje.
To znaczy – nie pracujecie. Zgłosicie się w Szkole Oficerskiej Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu.”
Potem przyszła kolej na mnie.
„Chcecie iść do szkoły oficerskiej?
Nie bardzo, ale skoro kiedyś będzie trzeba, to obecnie nie mam istotnych przeszkód, więc mogę.
No taaak, ale wy jesteście elektrykiem, a my bardziej potrzebujemy budowlańców. To was nie weźmiemy.”
Nie wiem, czy wobec architekta była to złośliwość wynikająca z dyrektyw, czy z charakteru.
Kurs oficerski odbyłem więc kilka lat później, w Toruniu.
Po zakończeniu obozu pojechałem do Piszu. Wcześniej zapisałem się na organizowany przez ZSP spływ kajakowy z Piszu do Warszawy. Na miejscu, na przystani w Piszu, okazało się jednak, że nie ma mnie na liście uczestników. Podczas poprzednich turnusów dwa kajaki zostały uszkodzone, wobec czego 4 osoby zostały skierowane na stacjonarny turnus do ośrodka w Giżycku. ZSP wysłało zawiadomienia do tych, którzy byli najbliżej – do studentów mieszkających w Warszawie. Gdyby wiedziano, że przez poprzedzające 6 tygodni nie będzie mnie w Warszawie, do Giżycka skierowany byłby ktoś inny.
Tymczasem na jeden dzień zostałem w Piszu. Wykorzystałem ten czas do popływania kajakiem po jeziorze Roś. Kajak był z żaglem, a sprzyjający wiatr wiał wzdłuż jeziora. Zachciało mi się więc popłynąć z pełnym wiatrem. 5 minut, nie więcej. Okazało się, że 5 minut z wiatrem oznaczało później dwie godziny żeglowania pod wiatr. Halsowałem od brzegu do brzegu i na każdym cyklu zyskiwałem zaledwie ok. 50 m. No cóż, kajak oczywiście był bez miecza, więc żeglowanie pod wiatr było mało skuteczne. Ale w końcu dopłynąłem.
Czytałem kiedyś, że we Lwowie był dom stojący na dziale wodnym, charakteryzujący się tym, że jeśli kropla deszczu spadła na jedną stronę dachu – spływała do zlewni Dniestru i dalej do Morza Czarnego, jeżeli zaś na drugą – spływała do zlewni Bugu i w efekcie do Bałtyku. Tak więc drobny podmuch wiatru mógł zdecydować o całkowicie odmiennym losie kropli wody.
Takim podmuchem wiatru w moim przypadku był wspomniany błąd w ZSP. Ten drobny błąd, wynikający z nie zwrócenia uwagi przez osobę w uczelnianym biurze ZSP na to, że po czwartym roku studiów studenci jadą na obóz wojskowy, zaważył na całym moim późniejszym życiu. I nie tylko na moim.
Rano spakowałem więc plecak i pojechałem autostopem do Giżycka. Autostopem, bowiem w tych właśnie latach autostop stał się wśród młodzieży bardzo popularny. A i kierowcy w większości byli na tyle uprzejmi, że nie odmawiali zabrania autostopowiczów. Nieco później pojawiły się nawet książeczki z kuponami wręczanymi przez autostopowiczów kierowcom – środki uzyskane ze sprzedaży tych książeczek przeznaczone były na nagrody (rzeczowe) dla tych kierowców, którzy nadesłali największą liczbę otrzymanych kuponów.
Tak więc przyjechałem na obóz do Giżycka. Zakwaterowanie było podobne jak na spływie – pod namiotami, ale posiłki jadało się w stołówce. Tu też były kajaki do dyspozycji, można więc było popływać po jeziorach Kisajno, Tajty, Dargin. Dobskie z Wyspą Kormoranów, aż po Mamry (na to ostatnie nie pływałem – za daleko na jednodniową wyprawę). Lubiłem wpływać z Kisajna przez kanał na jeziorko Popówka Wielka – wbrew nazwie, niewielkie oczko o wymiarach 200 x 400 m, gdzie schodziłem z kajaka i w czyściutkiej, spokojnej wodzie mogłem do woli popływać, nie bojąc się, że wiatr popchnie kajak daleko ode mnie. Czasami pływałem też na Duży Ostrów oddalony od brzegu o ok. 400 m, ale tam – nigdy samotnie, zawsze w gronie kilku kolegów mogących się wzajemnie asekurować.
W Giżycku poznałem szereg nowych osób. Przede wszystkim Marysię Grunwald, Krysię Nastaj, a także Simone Couturier wraz z całą grupą studentów z Francji przebywających tu na wakacjach. Tu też poznałem osoby należące do Klubu Autostopowiczów „Klakson”, do którego to klubu po powrocie do Warszawy dołączyłem. Spotykaliśmy się w lokalu PTTK na Rynku Starego Miasta, gdzie organizowane były odczyty i spotkania z ciekawymi ludźmi (pamiętam spotkanie z brytyjskim korespondentem, który z Himalajów relacjonował wejście Edmunda Hillary’ego i Tensinga Bhutii na Mount Everest).
Z kolei dzięki znajomym z „Klaksonu” trafiłem do studenckiego Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Klub miał kontakty z Ambasadą USA i kiedy przez Warszawę przejeżdżała kopia filmu „The Bridge on the River Kwai” (w Polsce wszedł na ekrany wiele lat później) zorganizowano dla klubu pokaz filmu. Miałem okazję być na projekcji. Film świetny. Kilkanaście lat później czytałem powieść Pierre’a Boulle pod tym tytułem, stanowiącą podstawę scenariusza, zaś pół wieku później przechodziłem przez most (już inny) nad rzeką Kwai, jechałem Death Railway – zbudowaną przez jeńców linią kolejową i byłem na cmentarzu w Kanchanaburi, gdzie leżą setki jeńców, którzy nie doczekali końca budowy.
Po powrocie do Warszawy, dzięki wspomnianej Marysi, krąg znajomych znacznie się rozszerzył. Z jednej strony byli to studenci z wydziału geodezji, na którym Marysia studiowała, z drugiej zaś jej koleżanki szkolne z Gimnazjum i Liceum im. M. Skłodowskiej-Curie, m.in. Iza Skowronek i Elżbieta Jaszczołt. Z tą ostatnią od wiosny następnego roku zacząłem się spotykać.
Elżbieta była atrakcyjną, wysoką (170 cm), szczupłą blondynką o zdecydowanym charakterze. Studiowała na Wydziale Inżynierii Sanitarnej. Mieszkała przy al. Świerczewskiego (dzisiaj al. Solidarności), między pl. Dzierżyńskiego, a al. Marchlewskiego. Często zdarzało się, że kiedy rozstawałem się z nią późnym wieczorem, tramwaje już nie chodziły (myto tunel), więc do domu, na Pragę, wracałem „per pedes apostolorum”.
Lato roku 1959 to początkowo praktyka w Zakładach Wytwórczych Lamp Elektrycznych im. Róży Luksemburg przy u. Karolkowej w Warszawie. Następnie wakacje – spływ kajakiem (wraz z kolegami z sekcji) dużym odcinkiem Krutyni, ponowny pobyt w ośrodku ZSP w Giżycku w gronie kilku osób, w tym z Maćkiem Piwowskim, z którym dzieliłem namiot i pobyt w Jastrzębiej Górze, gdzie rodzice przebywali na wczasach. Tam poznałem Marylkę, z którą związałem się na jakiś czas, zaś przebywający tam również Bratek poznał Wiesię Stepnowską – późniejszą żonę. Pojechałem także na przeciwległy koniec Polski, do Muszyny, gdzie Janek Mieszczański był wychowawcą na kolonii.
Ostatni, nominalnie piąty, ale dla mnie szósty już rok studiów, to jeszcze trochę wykładów, głównie z dziedziny techniki świetlnej i pisanie pracy dyplomowej. Promotorem mojej pracy był doc. Władysław Felhorski, zaś jej tematem – Oświetlenie szpitali.
W pierwszej fazie zacząłem szukać materiałów. I tu zaczęły się „schody”. Okazało się, że materiałów z tej dziedziny po prostu nie ma. Pierwszym tekstem, na który się natknąłem była książka na temat oświetlenia, ale po węgiersku (Világitás Technikai – Technika Świetlna). Język, jak wiadomo, „niezwykle popularny”. Szukając pomocy dotarłem do doktora Mroczka z Uniwersytetu Warszawskiego. Czy pomoże? Ależ chętnie. Przetłumaczy za ileś tam złotych od strony (a to blisko 200 stron). Zaproponowałem inne rozwiązanie – „kupno czasu” w uzgodnionej cenie za godzinę, wykorzystanego w ten sposób, że czytał i tłumaczył słownie najpierw tytuły rozdziałów (nieinteresujące odrzucałem), a kiedy doszedł do treści dla mnie istotnych – prosiłem o słowne tłumaczenie tekstu.
W tym też czasie, wiosną 1960 r., pojawiła się możliwość wyjazdu na praktyki zagraniczne. Rekrutację prowadził ZSP. Zgłosiłem chęć i zostałem zakwalifikowany. Pierwszym możliwym miejscem praktyki było miejsce dla mechanika lub elektryka. Przegrałem z mechanikiem, który miał lepszą ocenę na egzaminie z języka angielskiego. Później pojawiły się dwa miejsca dla elektryków: W Jugosławii i w Niemczech Zachodnich. Bardziej atrakcyjna była Jugosławia (klimat, morze). I znowu przegrałem, z poznanym wówczas, późniejszym przyjacielem Jankiem Grzonkowskim. Przypadł mi więc wyjazd do RFN (Republiki Federalnej Niemiec), do Dortmundu.
Zakwalifikowanie się nie oznaczało końca kłopotów, a przynajmniej – niepewności. Niepewności co do wyjazdu w ogóle (RFN to przecież wraży kraj), jak i co do terminu. Polecenie – czekać. Ile czasu – nie wiadomo. Tym nie mniej trzeba było wyciągnąć podręczniki do nauki niemieckiego i jeszcze przed wyjazdem nauczyć się choć trochę. Niezwykle pomocny okazał się podręcznik rosyjski, szczególnie w dziedzinie fonetyki (z niego nauczyłem się prawidłowej wymowy głoski „ich-laut”).
Elżbieta po zakończeniu sesji egzaminacyjnej wyjechała na Pomorze. Czerwiec dobiegł końca, więc i ja, spodziewając się wyjazdu do Niemiec na jesieni (może po egzaminie dyplomowym?) zacząłem się szykować do jazdy w tym samym kierunku.
Nagle gwizd, nagle świst. 2. lipca – telegram „Przyjechać gotowym do wyjazdu w dniu 5. lipca; zabrać 1500 zł na przejazd; Komisja Nauki”.
I zadowolenie i niechęć (rozstanie z dziewczyną). Przypominają się słowa Anatola France’a „Wszelkie zmiany, nawet najbardziej pożądane, odznaczają się melancholią, albowiem to z czym się rozstajemy jest cząstką nas samych”.
Na gwałt szykowanie do wyjazdu – pranie, prasowanie, sprawy pracy dyplomowej, forsa, zakupy map, przewodników, prowiantu itp. Udało się. 5. lipca zjawiamy się (razem ze mną Bogdan Kuran z Wydziału Budownictwa, który ma jechać do Essen) w siedzibie Rady Naczelnej ZSP. Po dłuższym oczekiwaniu okazało się, że wiz nie załatwiono.
Wreszcie wizy są. Wyruszamy (z Bogdanem) w czwartek wczesnym popołudniem, pociągiem z Dworca Gdańskiego. Wcześniej – kupno biletów, wymiana pieniędzy (mam prawo zakupić równowartość 5-ciu dolarów, tj. 21 marek!).
Do Kunowic na granicy jeszcze mogę jeść i pić za złote, później już nie. W Kunowicach, czy we Frankfurcie nad Odrą, zmiana załogi pociągu na niemiecką. Bogdan mówi „chodź, pogadamy zkonduktorem, poćwiczymy niemiecki”. „Ale ja nie mówię po niemiecku”. „To się osłuchasz”. Poszliśmy. Kiedy konduktor dowiedział się, że jesteśmy z Warszawy, strasznie się ucieszył i trzymając ręce jak na pistolecie maszynowym wykrzyknął „Warschau, ja, ich war da, ra ta ta ta ta (Warszawa, tak, byłem tam, ra ta ta ta ta)”.
Berlin, Hannover – przesiadka, wreszcie Dortmund. Tramwaj i dojeżdżam do fabryki „Dortmunder Brückenbau C.H. Jucho Dortmund” produkującej dźwigi i suwnice. Opiekun praktykantów sympatyczny, ale mówi tylko po niemiecku (po angielsku zaledwie kilka słów, ja już więcej potrafiłem po niemiecku). Kilka formalności na miejscu, potem w furgon i jedziemy na kwaterę, do Frau Kunz przy Holzwickederstrasse 44. Następnie do miasta załatwić zameldowanie, tygodniowy bilet tramwajowy i zakup odzieży roboczej (nie mam forsy, kupuję jedynie dżinsy, będę pracował w przywiezionej koszuli). Opiekun zaprosił mnie jeszcze na piwo, po czym wsiedliśmy do tramwaju i do domu. On wysiadając w pobliżu fabryki powiedział „jeszcze 4 przystanki i wysiadasz”. Nie dodał, że po drodze był przystanek „na żądanie”. Wysiadłem za wcześnie i zgubiłem się. Nie poznaję okolicy, nie pamiętam adresu. Zastanawiam się, czy będę musiał czekać do poniedziałku i dopiero w fabryce dowiedzieć się gdzie mieszkam? Na szczęście przypomniałem sobie, że przy zameldowaniu dostałem kwitek. Wyciągnąłem, a na nim, na szczęście, był adres.
Pierwszy okres w Dortmundzie bardzo ciężki. Po opłacie za meldunek, kupnie biletu i spodni zostało mi ok. 3 DM (marek), a wypłata dopiero po tygodniu. W poniedziałek dowiedziałem się, że pierwsza tygodniówka (65 DM) jest zatrzymywana i wypłacana dopiero na koniec. Muszę więc przeżyć 2 tygodnie. Na szczęście zgodzono się wypłacić mi zaliczkę 20 DM (na okres do najbliższej wypłaty). Inaczej nie byłbym w stanie ani jeść (choć, jako praktykantowi, przysługiwały mi darmowe obiady w stołówce), ani kupić Wochenkarty (tygodniowego biletu tramwajowego). Nadto, aby w domu coś zjeść na gorąco lub choćby wypić herbatę, musiałem kupić maszynkę elektryczną. Szczęśliwie przeżyłem, choć miałem alternatywę: czy kupić mleko na śniadanie, czy chleb na kolację. Jakież jednak było moje zaskoczenie, kiedy w piątek nie dostałem wypłaty. Coś się zatarło w księgowości czy rachubie. Na szczęście miałem już w pracy znajomych, którzy poratowali mnie pożyczką 20 DM. W poniedziałek dostałem wypłatę (pomniejszoną o zaliczkę), oddałem pożyczkę i jak panisko zostałem z 25-ma markami, ale już tylko na 4 dni. A w piątek, po kolejnej wypłacie, skończyły się moje kłopoty finansowe.
Pierwsze zaskoczenie było przy przekroczeniu progu zakładu. Portiernia jest, ale portier służy jedynie informacją. Żadnej kontroli, ani przy wejściu, ani przy wyjściu. Żadnego odbijania kart pracy, ale każdy zjawia się o 6:30 (godzina rozpoczęcia pracy) i każdy do 15:50 (koniec pracy) pozostaje na stanowisku. Przerwy o 9:00 (śniadaniowa) i o 12:30 (obiadowa). Obiady, choć dla mnie darmowe, to podłe.
Praca niezbyt ciężka – montaż aparatury sterowniczej w suwnicy, ale niesłychanie uciążliwa. Montaż odbywał się wewnątrz stalowego pudła suwnicy. W tym samym czasie młotami pneumatycznymi lub elektrycznymi ścinano złe spawy, a następnie pudło ponownie spawano. Hałas przy ścinaniu spawów nieprawdopodobny. Przy spawaniu zaś blask rażący oczy i gryzący dym utrzymujący się wewnątrz pudła (bez przewietrzania) przez długi czas.
Później wykonywałem także inne prace w warsztacie jak naprawa narzędzi itp. (nauczyłem się spawać elektrycznie). W warsztacie wszystkie prace wykonywane na stojąco, brak jakiegokolwiek miejsca do siedzenia „bo na siedząco pracownik zasypia”. Wykonywałem także prace instalacyjne, m.in. prowadzenie instalacji na dużej wysokości – praca wykonywana niemal na szczycie drabiny o wysokości 12 m bez żadnego zabezpieczenia. Nawiasem mówiąc, kiedy nieśliśmy drabinę nie wyglądała na tak wysoką, jak wówczas, kiedy na niej stałem i spoglądałem z jej szczytu (a sam szczyt był na wysokości piersi) w dół.
Pojechałem do Niemiec bez znajomości języka niemieckiego (jeden semestr prawdziwego lektoratu na uczelni + samodzielna nauka przed wyjazdem, to nic). Pobyt w Dortmundzie wykorzystałem więc do nauki. W pracy „osłuchiwałem” się, zaś codziennie po pracy siadałem do książki i od dwu do pięciu godzin uczyłem się języka. Trochę ten język poznałem – słownictwo, podstawowe reguły gramatyczne, wymowa, rozumienie prostych tekstów, a także zdań wypowiadanych wyraźnie, do mnie (po powrocie byłem w stanie udzielać korepetycji uczniowi 2-giej klasy liceum). Nawet włócząc się po Dortmundzie z Ray’em Butlerem (studentem z Anglii odbywającym praktykę w tym samym zakładzie), rozmawialiśmy po niemiecku. Jednakże rozumienie słowa mówionego wówczas, kiedy Niemcy rozmawiali między sobą, pozostawało na znikomym poziomie. Po 10-ciu tygodniach pobytu byłem zaledwie w stanie zidentyfikować, gdzie się jedno słowo kończy, a drugie zaczyna.
Po dwu tygodniach pobytu niemieccy koledzy zaprosili mnie do kina (film amerykańsko-włoski, ale dubbingowany, więc nie rozumiałem) i na piwo. Dortmund, liczący ok. 600 tys. mieszkańców, miał (i chyba ma nadal) przydomek „Bierstadt“ – miasto piwa. W mieście było bowiem 8 browarów.
W tamtych latach polskie piwo było podłe, dortmundzkie o dwie klasy lepsze. Ponadto serwowane nie w kuflach, lecz w szklaneczkach 0,2 l, zimne. Wypiliśmy po 8 lub więcej szklaneczek. Dla mnie była to „pierwsza lekcja” picia piwa. Cenę tej lekcji płaciłem następnego dnia rano (szczęśliwie – niedziela). Takiego kaca w życiu nie miałem, ani wcześniej, ani później. Niewiele pomogła gorąca herbata czy proszki od bólu głowy. Pomogła zimna Coca-Cola nabyta w pobliskim kiosku.
Nie był to czas, kiedy sklepy wyposażone były w lodówki, czy lady chłodnicze, ale w zwykłym kiosku można było dostać zimną colę. Po prostu butelki trzymane były w skrzynce z wodą i lodem. Cena małej butelki (0,2 l) wynosiła wówczas w kiosku – 20 Pf (fenigów), w Wirtschaft – Gaststätte (gospodzie) na stojąco, przy barze – 30 Pf, na siedząco, przy stoliku – 40 Pf, zaś w restauracji pod szczytem wieży telewizyjnej – 60 Pf.
Wieża telewizyjna znajduje się na terenie Westfalenpark (wstęp do parku płatny). Park świetnie utrzymany, stawy (na jednym łódki), fontanny, wśród których „organy wodne” – fontanna o (być może) 100 dyszach, „grająca” w takt muzyki. Wieczorem – zieleń iluminowana (co mnie jako adepta techniki oświetlania szczególnie interesowało). Jednego z wieczorów – Lichtfest (święto światła) kiedy to obok normalnego oświetlenia i iluminacji, na trawnikach rozstawiono tysiące lampionów. Na półwyspie jednego ze stawów – estrada, zaś vis-á-vis (za wodą) – amfiteatralna widownia.
Niedaleko – Westfalenhalle – olbrzymia hala widowiskowo-sportowa, a właściwie cały kompleks, gdyż obok niej znajdują się inne obiekty, takie jak pływalnia, czy lodowisko-wrotkowisko. W pobliżu stadion sportowy. Tu, po olimpiadzie w Rzymie, odbywał się meeting lekkoatletyczny z udziałem polskich zawodników. Poszliśmy razem z Wolfgangiem Kalitzkim – Niemcem pracującym w tym samym wydziale i jeszcze kilkoma innymi. Miałem okazję zobaczyć jak straszliwie zmęczeni byli zawodnicy po biegu na 400 m. Kiedy już doszli do siebie, namówiony przez Wolfganga, wszedłem na płytę stadionu i zamieniłem kilka słów z którymś z polskich zawodników. Takie rzeczy jak wejście widza na płytę stadionu, były wówczas dopuszczalne.
W Dortmundzie był (a może nadal istnieje) Auslandsinstitut – coś w rodzaju domu kultury dla obcokrajowców. Instytucja umożliwiająca spotkania, organizująca różne wydarzenia kulturalne, potańcówki, a także wycieczki krajoznawcze.
O kuchni niemieckiej nie mogę wiele powiedzieć. Obiady w fabrycznej stołówce – podłe, ale to nie jest jeszcze świadectwem. Obiady w gospodzie, również bez rewelacji. Ale raz Anant – student z Indii poznany w Auslandsinstitut, zaprowadził mnie do wypatrzonego przezeń Wirtschaftu na Ochsenschwanzsuppe (zupę ogonową) – świetna. Smakowała mi także Kartoffelsalat – sałatka z ziemniaków z sosem na bazie majonezu.
Wyjazd do Dortmundu na praktykę miał szereg pozytywnych aspektów. Po pierwsze – poznanie świata i ćwiczenie samodzielności. Po drugie – nauka języka. Było to jednak okupione rozłąką z Elżbietą. Pisałem długie listy, niekiedy przekraczające 30 stron formatu A5. Przyjąłem metodę sukcesywnego ich pisania i wysyłania raz w tygodniu. Dwie rzeczy jednak nie dotarły – duża, przekraczająca rozmiar A5, widokówka ze zdjęciem Westfalenhalle i pocztówka dźwiękowa z nagraniem „Petit Fleur“ w wykonaniu Sidney’a Becheta.
W zaświadczeniu z pracy (Zeugnis) napisano, że „Die ihmübertragenen Arbeiten hat er stets gewissenhaft und zu meiner vollsten Zufriedenheit ausgeführt.” (Powierzone mu prace wykonywał sumiennie i ku mojemu pełnemu zadowoleniu), a także “SeineFührung während dieser Zeit war einwandfrei” (Jego prowadzenie się w tym czasie było bez zarzutu). Potwierdzeniem tego było to, że proponowano mi przedłużenie pracy. Nie wyraziłem jednak zgody. Wcześniej planowałem też, że za odłożone pieniądze spędzę kilka dni we Włoszech. Jednak tęsknota była tak silna, że „ani dnia dłużej”.
No i trzeba było wrócić do przerwanej pracy dyplomowej. Materiałów w dalszym ciągu brak. W bibliotece lekarskiej znalazłem niemiecką książkę nt. techniki operacyjnej. Choć już znałem trochę język, to zdania były tak długie (nawet na ¼ strony), że kiedy dojechałem do końca zdania, nie wiedziałem już co było na początku.
Któregoś dnia na Politechnice zagadnął mnie prof. Oleszyński
„Jak tam praca?”
„Nie mogę znaleźć materiałów, Panie Profesorze”.
„A „Lux” Pan czytał?” (Lux – francuski miesięcznik oświetleniowy).
„Niestety, nie znam francuskiego”.
„Jak to, pisze Pan pracę dyplomową, a nie zna Pan języków obcych?”
„Może nie jest tak źle, jeżeli znam angielski, rosyjski, włoski i niemiecki, to trudno powiedzieć, że nie znam języków.”
„Eee, skoro Pan zna cztery, to zna Pan i francuski.”
(Rzeczywiście, później okazało się, że czytając tekst techniczny w języku francuskim potrafiłem zrozumieć ponad 90%).
Wreszcie znalazłem materiały. Dotarłem też do Biura Projektów Służby Zdrowia (na ul. Chełmskiej). I powoli, powoli praca zaczęła nabierać kształtu. Kiedy już oddałem ją do akceptacji doc. Felhorskiego, ten doszedł do wniosku, że powinienem jeszcze zaprojektować szpitalną oprawę oświetleniową. Z dodatkowego zadania nie byłem zadowolony.
A sprawa zakończenia pracy stawała się pilna. Otrzymałem bowiem z Dziekanatu pismo, w którym wyznaczono mi ostateczny termin złożenia pracy i zdania egzaminu (koniec listopada). O ww. piśmie, jak i o wcześniejszych perturbacjach, wiedzieli jedynie ojciec i Elżbieta. Mamy nie chciałem denerwować.
Nad końcowymi fragmentami pracy często mozoliłem się u Elżbiety. Wspomagała mnie zarówno psychicznie, jak też dostarczając mi papierosy, o które prosiła ojca (sama nigdy nie paliła). Paliłem wtedy „jak smok” – ok. 45 sztuk (ponad dwie paczki) dziennie i kiedy skończyłem drugą paczkę, ratunkiem była pomoc ze strony ojca Elżbiety.
Wreszcie praca została zakończona i zaakceptowana. Wyznaczono mi też termin egzaminu. 30-go listopada stanąłem przed komisją egzaminacyjną, która oceniła mój trud i wiedzę pozytywnie. Przed salą czekała na mnie Elżbieta, z którą natychmiast pojechaliśmy do ojca. Tata zaprosił nas do Bristolu. A potem do domu, gdzie pokazałem mamie pismo z uczelni. „Jezus, Maria i co zrobiłeś!” krzyknęła. „Zdałem”.
Galeria zdjęć
Fot. 1 – na obozie w Giżycku 1958 r.: przed wypłynięciem; jedyną osobą którą identyfikuję jest francuska studentka Simone Couturier.
Fot. 2 – wycieczka techniczna do Wilkas k/Giżycka 1959 r.: na drodze do Wilkas; na zdjęciu: Janus Kulesza (częściowo przysłonięty), Lusia (Alicja) Peczyńska (rocznik wyżej), ja, Tadeusz Bełdowski i Tadeusz Orłowski (rocznik wyżej).
Fot. 3 – wycieczka techniczna do Wilkas k/Giżycka 1959 r.: na jeziorze Niegocin: osoby Basia Ryglewicz i Tadeusz Bełdowski.
Fot 2.1 – Obóz wojskowy Wierzbiny k/Orzysza 1958 r. – apel
Fot 2.2 – Obóz wojskowy Wierzbiny k/Orzysza 1958 r. – maszerują chłopcy
Fot 2.3 – Obóz studencki w Giżycku 1959 r. – po wygraniu wyścigu pływackiego (z prawej ja z wieńcem na głowie)
Fot 2.4 – Obóz studencki w Giżycku 1959 r. – pogaduszki (w środku – ja, w okularach, z chustą na szyi)
Z pamiętnika Absolwenta – Włodzimierz Witakowski, rocznik 1954
Wspomnienia Włodzimierza Witakowskiego pt. „Żyłem w ciekawych czasach”.
Nie wiem, czy ktoś rzucił na mnie chińską klątwę „Bodajbyś żył w ciekawych czasach”, ale rzeczywiście, czasy w których przyszło mi żyć nie były nudne, były „ciekawe”. Już bowiem w rok po moim urodzeniu rozpoczęła się gehenna wojny, wojny, która ogarnęła całą Europę i nie tylko, wojny która pochłonęła 60 mln ofiar. Miałem szczęście ją przeżyć i potem żyć przez ponad 80 lat w pokoju, choć nie w spokoju.
Wojny toczyły się bowiem zarówno w Europie (tych „gorących” było na szczęście niewiele, dominowała tu „zimna wojna”), jak i na innych kontynentach. Były to wojny wyzwoleńcze (Indochiny, Afryka), o samo istnienie (Izrael vs. Egipt-Syria-Jordania, później organizacje palestyńskie al Fatah, Hamas czy Hezbollah), bratobójcze – o władzę (Chiny, Korea, Indonezja, Wietnam, Afganistan), separatystyczne (Biafra, Somalia, Sudan Południowy), konflikty graniczne (Indie – Pakistan, Irak – Iran, Związek Radziecki – Chiny), domowe i inne (Palestyna, Jugosławia, Syria, Jemen, Sudan), czy wreszcie ostatnia, bezsensowna, imperialistyczna wojna Rosji z Ukrainą.
W rezultacie dzisiejsza mapa świata zupełnie nie przypomina tej, która istniała w momencie mego urodzenia. W szczególności dotyczy to kontynentu afrykańskiego i azjatyckiego. Ale także na terenie Europy nastąpiły olbrzymie zmiany – jedne państwa znikły, inne się pojawiły, a granice wielu pozostałych, w tym Polski, uległy istotnym zmianom.
W Polsce przyszło mi przeżyć kilka systemów społeczno-politycznych. Urodziłem się w II Rzeczpospolitej, która rok później straciła niepodległość. Przez 5 ½ roku żyłem pod okupacją niemiecką, zaś przez następne 45 lat w epoce realnego socjalizmu, w systemie narzuconym przez Związek Radziecki. Choć się tego nie spodziewałem, masowy ruch w kraju (w tym powstanie Związku Zawodowego „Solidarność”), jak i sprzyjające warunki polityczne poza krajem (Gorbaczow i „pierestrojka” w Związku Radzieckim, prezydentura Ronalda Reagana w USA) sprawiły, że w 1989 roku Polska odzyskała niezawisłość. Stała się częścią szeroko rozumianego „Zachodu”. Dekadę później przystąpiła do NATO, zaś po kolejnych 5-ciu latach stała się członkiem Unii Europejskiej.
Równolegle do zmian politycznych przebiegały zmiany gospodarcze. Od względnej równowagi w czasach przedwojennych (nie mam tu na myśli wcześniejszych lat kryzysu), przez krach spowodowany wojną, kraj w okresie PRL (Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej) przeszedł do gospodarki „centralnie planowanej”, co w praktyce oznaczało chaos gospodarczy i notoryczne niedobory. To właśnie te niedobory i wynikający z nich wzrost cen, powodowały kryzysy polityczne i w rezultacie zmiany władz.
W dużym skrócie było tak:
– w roku 1956 – czerwcowy bunt w Poznaniu i zmiana władzy w październiku, kiedy to rządy objęła ekipa pod przywództwem Gomułki;
– w roku 1970 – zamieszki w Gdańsku i przejęcie władzy przez grupę Gierka;
– w roku 1976 – zamieszki w Radomiu i w Ursusie, co prawda stłumione i nie powodujące zmiany ekipy rządzącej, lecz dające asumpt do powstania zorganizowanego oporu przeciw władzy totalitarnej – powstania Komitetu Obrony Robotników;
– w roku 1980 – strajki w całej Polsce, a przede wszystkim w Gdańsku i na Wybrzeżu oraz powstanie Związku Zawodowego „Solidarność” (z przewodniczącym Lechem Wałęsą na czele), okresowo zduszonego w 1981 r. przez wprowadzenie 13. grudnia stanu wojennego przez WRON (Wojskową Radę Ocalenia Narodowego) z gen. Jaruzelskim na czele;
– w roku 1989 – rozmowy „Okrągłego Stołu”, które doprowadziły do częściowo wolnych wyborów w dniu 4. czerwca, a następnie powołanie pierwszego po wojnie niekomunistycznego rządu kierowanego przez Tadeusza Mazowieckiego.
Obok wspomnianych wydarzeń krajowych istotny wpływ na sytuację wewnętrzną miały wydarzenia poza naszymi granicami:
– w roku 1956 – październikowe powstanie na Węgrzech (poprzedzone nominacją Imre Nagya na szefa partii i rządu) oraz jego brutalne stłumienie przez wojska radzieckie;
– w roku 1968 – „Praska Wiosna” w Czechosłowacji – ruch promujący „socjalizm z ludzką twarzą”, wybór na I sekretarza KC Alexandra Dub
eka i stłumienie tego ruchu przez armie krajów Paktu Warszawskiego;
– w roku 1989 (także 4. czerwca) – krwawe stłumienie rewolty studentów na placu Tiananmen (Niebiańskiego Spokoju) w Pekinie.
Na szczęście przemiany w roku 1989, rozpoczęte częściowo wolnymi wyborami w dniu 4. czerwca spowodowały, że Polska stała się krajem gospodarki rynkowej o ustroju demokratycznym. W ciągu następnych 35 lat usunięte zostały mankamenty starego systemu, a wzrost gospodarczy, który nastąpił, należy uznać za bezprecedensowy.
W tych nie pozbawionych konfliktów czasach, w Europie uznanych za pokojowe, miałem okazję być świadkiem nieprawdopodobnego wprost rozwoju gospodarki i technologii. Co prawda wodociąg, lampa elektryczna, telefon, telewizor, pralka, samochód, czy samolot pojawiły się już wcześniej, ale to właśnie w okresie mojego życia stały się one dobrami powszechnego użytku. Obok tych wynalazków, stale zresztą rozwijanych w oparciu o nowe rozwiązania, pojawiły się półprzewodniki, mikroprocesory, komputery, roboty, elektroniczny zapis dźwięku i obrazu, telefony komórkowe, rakiety i satelity, telewizja kablowa i satelitarna, roboty i automatyzacja produkcji, a także szereg innych.
W okresie mojego życia świat nieprawdopodobnie się rozszerzył. Początkowo teleskopy optyczne (na Mount Palomar, w Arizonie czy w Chile), później zaś radioteleskopy (największy – chiński FAST), czy wreszcie kosmiczne teleskopy Hubble’a i Jamesa Webba, poszerzyły granice poznania o miliardy lat świetlnych. Jednocześnie świat się skurczył, stał się, jak to określił Marshall McLuhan, „globalną wioską”. W dawnych czasach wiadomość z odległości setek kilometrów docierała po wielu tygodniach. Dziś wiadomość o wydarzeniach na drugiej półkuli dociera do nas natychmiast i możemy je śledzić na bieżąco.
W czasie ostatnich dziesięcioleci uczeni zajrzeli w głąb materii. Odkryli chromosomy, geny i kod genetyczny (także człowieka). Okazało się też, że model atomu Nielsa Bohra to znaczne uproszczenie. Wcześniej prace w innych laboratoriach, później zaś zbudowany w CERN pod Genewą akcelerator – Wielki Zderzacz Hadronów, pozwoliły na odkrycie nowych cząstek elementarnych takich jak mezony, leptony czy kwarki.
W tym też czasie nastąpił niesamowity rozwój medycyny i opieki medycznej. Zlikwidowane zostały choroby takie jak czarna ospa czy polio (choć pojawiły się nowe – AIDS, Ebola, zaś w ostatnich latach Covid 19). Istniały już wcześniej protezy i być może już wcześniej dokonywane były transplantacje organów ludzkich, jednak to za mojego życia miał miejsce pierwszy przeszczep serca (dr Christiaan Barnard w RPA), dający asumpt do dynamicznego rozwoju transplantologii, a dzisiejsza protetyka to nie tylko protezy kończyn, lecz także endoprotezy stawów, soczewki oczu, implanty organów słuchu, rozruszniki serca i in. W rezultacie dziś na świecie żyją miliony ludzi z cudzymi lub sztucznymi organami. Ten rozwój medycyny, powszechna (w wielu krajach) ochrona zdrowia, obok poprawy warunków bytowania, w tym warunków sanitarnych, przyczynił się do wydłużenia średniej długości życia o kilkanaście lat.
W trakcie tych kilkudziesięciu lat liczba ludzi mieszkających na naszym globie wzrosła 4-krotnie, z nieco ponad 2 mld do ponad 8 mld. Zapoczątkowana przez Normana Borlauga „zielona rewolucja” pozwala dziś łatwiej wyżywić obecną liczbę ludzi, niż kiedyś tę mniejszą, choć w dalszym ciągu miliony cierpią głód, a duży odsetek ludzi (w szczególności mieszkańcy Sahelu) nie ma łatwego dostępu do wody. Wojny i zmiany klimatu (susze) powodują migrację setek tysięcy ludzi. Tak jak niegdyś Stany Zjednoczone były Mekką dla biedoty z Irlandii, Włoch, czy Galicji, tak dziś bogata Europa, w tym także Polska, stała się ziemią obiecaną dla uchodźców z Afryki i Azji.
Edukacja stała się dobrem powszechnym, zlikwidowano analfabetyzm praktycznie na całym świecie (choć Ryszard Kapuściński był zdania, że liczba analfabetów rośnie), a w większości krajów świata powszechnym stało się wykształcenie średnie. Pomimo istniejących jeszcze w Polsce i w krajach „Trzeciego Świata” niedoborów, nastąpił olbrzymi rozwój mieszkalnictwa zarówno ilościowy, jak i jakościowy (wyposażenia mieszkań, izolacyjności budynków). Powszechny stał się też dostęp do kultury, wzrosła dbałość o zabytki kultury materialnej i przyrody, niesamowicie rozwinęła się turystyka i to nie tylko krajowa.
To za mego życia człowiek wdrapał się na Mount Everest – najwyższą górę na Ziemi, spenetrował głębiny morskie wraz z najgłębszą – Rowem Mariańskim, wyleciał w przestrzeń kosmiczną i wylądował na księżycu, a nawet szykuje się do podróży na Marsa.
Niestety także w okresie mojego życia pojawiła się broń jądrowa i termojądrowa, bomby kasetowe, rakiety, w tym międzykontynentalne, przenoszące śmiercionośne ładunki, nowe rodzaje broni chemicznej i broń bakteriologiczna oraz szereg innych niosących śmierć wynalazków.
Rozwój gospodarczy, do niedawna dokonywany bez dbałości o środowisko, spowodował degradację tego ostatniego, nasilenie się klęsk żywiołowych takich jak pożary lasów czy powodzie, a co najgorsze przyczynił się do zmian klimatu, być może nieodwracalnych.
Stare łacińskie przysłowie mówi, że „Tempora mutantur et nos mutamur in illis”. W tym czasie zmieniali się również ludzie. Z jednej strony rozwój wiedzy i powszechne wykształcenie spowodowały to, że coraz więcej ludzi przypisuje obserwowane zjawiska działaniom przyrody i człowieka, coraz mniej zaś widzi w tym działanie siły wyższej – Boga.
Z drugiej zaś strony (choć można to zaobserwować jedynie w dłuższym czasie) ludzie łagodnieją, mają więcej szacunku dla bliźniego. Nie oznacza to, że okrucieństwa nie występują – Holocaust, obozy koncentracyjne, Gułag czy ludobójstwo (w szczególności w Rwandzie) występowały podczas mego życia, ale nie istniało już niewolnictwo, a okrucieństwa takie jak rzucanie ludzi zwierzętom na pożarcie, publiczne egzekucje czy palenie czarownic nie tylko nie przyciągają gawiedzi, ale wprost nie mają miejsca.
W dalszym ciągu, niestety, choć na szczęście w coraz mniejszej skali, istnieją jednostki lub grupy, które chcą zawładnąć życiem ludzi lub (jak talibowie) narzucić innym swój styl życia. Zdarzają się też nowi Herostratesi gotowi podpalić świat zgodnie z zasadą „po nas choćby potop”.
Zarówno rozwój techniki, jak i zmiana zachowań spowodowały pojawienie się nowych zawodów, w szczególności w dziedzinie informatyki i telekomunikacji, ale także w nauce, badaniach i rozwoju, a nawet w handlu (kurierzy). Z drugiej strony szereg zawodów przestało mieć rację bytu i zniknęło (kopacze na budowach, maszynistki w biurach).
W rezultacie wszystkich tych zmian, w ciągu osiemdziesięciu kilku lat mojego życia świat zmienił się, można powiedzieć, diametralnie.
A i to nie koniec. Stoimy obecnie u progu nowej rewolucji związanej z rozwojem sztucznej inteligencji (AI – Artificial Intelligence). Już dziś automaty (programy komputerowe) przejmują funkcje wyszukiwawczo-porównawcze, rejestracyjne, czy obsługi klienta, nadzoru i wykrywania zagrożeń, a można się spodziewać, że za kilkadziesiąt lat nie będą potrzebni motorniczy pociągów, kierowcy samochodów czy tłumacze (z wyjątkiem tłumaczy literatury), że AI przejmie dużą część diagnostyki medycznej i in. Co jeszcze – przyszłość pokaże.
Te osiemdziesiąt kilka lat przeżytych w „ciekawych czasach” było życiem udanym. Nie znaczy to, że było życiem bez trosk. O nie! Kłopotów było co niemiara. Zarówno bieda i trudne warunki życiowe, problemy zdrowotne (m.in. 15 pobytów na stole operacyjnym, nie licząc takich „drobiazgów” jak kompresyjne złamanie kręgów, czy roztrzaskanie kości nadgarstka), jeszcze gorsze problemy rodziny (straszny wypadek żony i córki, paraliż żony i jej przedwczesna śmierć), czy też wpadki finansowe, a także liczba porażek życiowych większa chyba niż sukcesów, nie pozwalały na przejście przez życie „na luzie”. Ale rodzina, koledzy i przyjaciele, skuteczne interwencje medyczne, a także (jak myślę) poczynania własne, pozwoliły na zachowanie na starość zarówno jakiej takiej sprawności, umożliwiającej jeszcze pracę (choć nie w pełnym wymiarze godzin), jak i zachowanie względnej pogody ducha.
W tym czasie miałem także okazję zobaczyć kawałek świata. Ponad 100-krotnie przekraczając granice Polski odwiedziłem 43 kraje. Widziałem świat od islandskich gejzerów i trollstigen (droga trolli) w Norwegii po egipskie piramidy, Babilon i Przylądek Dobrej Nadziei, a także od meksykańskiego Palenque, Golden Gate, Wielkiego Kanionu i Wodospadu Niagara po Taj Mahal w Agrze, rzekę Kwai w Tajlandii i Pałac Cesarski w Kioto.
W październiku 1954 r. rozpocząłem studia na wydziale elektrycznym Politechniki Warszawskiej. Rocznik liczył sobie (o ile dobrze pamiętam) 186 studentów. W każdym razie na pewno ponad 180 osób. A że obecność na wykładach, nie tylko na ćwiczeniach, była obowiązkowa (sprawdzano listę), aula wykładowa była zapełniona. Po roku rozluźniło się. Zostało zaledwie 2/3 – nieco ponad 120 osób.
W programie studiów, obok oczywistych przedmiotów takich jak matematyka, fizyka, chemia, technologia i obróbka materiałów, podstawy elektrotechniki czy rysunek techniczny, był przedmiot pod nazwą „Podstawy marksizmu-leninizmu”. Na Politechnice była wówczas katedra marksizmu-leninizmu. Obowiązkowym był także język rosyjski (od IV semestru także język zachodni, do wyboru).
Dzięki nauczycielom rosyjskiego w gimnazjum język ten znałem na tyle, że mogłem korzystać z rosyjsko-języcznych podręczników. A nie była to wówczas (dla mnie) błaha sprawa. Książki techniczne w tym języku można było kupić w cenie ok. 3-krotnie niższej niż odpowiednie książki w języku polskim. A że w domu się nie przelewało, korzystałem z tej możliwości.
Jeśli chodzi o sprawy naukowo-techniczne – książki radzieckie zawierały normalną wiedzę. Inną sprawą było gloryfikowanie rosyjskiej i radzieckiej nauki. W tej dziedzinie propaganda sięgała szczytów. Z podręcznika „Ocновы элeктpoтeхники” (Podstawy elektrotechniki) dowiedziałem się, że „к зaкoнy Oмa дoвoлнo близкo пoдoшёл aкaдeмик Пeтpoв” (prawo Ohma, niemalże odkrył akademik Pietrow). W tym czasie głoszono, że żarówkę wynalazł nie Edison, lecz Łodygin (wyprzedził Edisona), że bracia Montgolfier nie byli pierwszymi, którzy skonstruowali balon, lecz że pierwszym był jakiś chłop spod Riazania, zaś w naukach biologicznych największe osiągnięcia mieli Miczurin i Łysenko (współcześni) itd., itp.
A zajęcia z marksizmu-leninizmu przydały się. Potrafiliśmy (wraz z czterema kolegami) je wykorzystać. Nie dla podniesienia wiedzy w tej materii, lecz jako trening w mówieniu. Wcześniej byłem bardzo nieśmiały i nie potrafiłem publicznie nic powiedzieć (a i po latach też miałem z tym kłopoty). Podczas zajęć w grupie gadaliśmy i gadaliśmy. Przed zajęciami ustalaliśmy np. „To kto pierwszy zabiera głos? Ja. Dobrze, to ja cię kontruję. A ja popieram”. Temat – nieistotny. Znakomity wynik miał jeden z kolegów, który mówił przez ok. 25 minut, po czym na pytanie „A o czym Ty mówiłeś?” odpowiedział z rozbrajającą szczerością „Nie wiem”. Prowadzący zajęcia (nie tylko wykłady, lecz także ćwiczenia) Sikorski pod koniec semestru poprosił tylko, abyśmy się wstrzymali od głosu, gdyż on musi także innym dać szansę wypowiedzi po to, aby wystawić im oceny.
Zajęcia z rysunku technicznego prowadził Wocjan, zaś ćwiczenia Matla (w przyszłości profesor), który był opiekunem naszej grupy. Wocjan był niskiego wzrostu, szczupły. Wymagający. Sprawdzianami stanowiącymi podstawę do zaliczenia przedmiotu były t.zw. arkusze. Pierwszym z nich było pismo techniczne – nie wiem, czy ktoś zaliczył za pierwszym razem. W moim przypadku, choć drobne korekty można było zrobić wyskrobując błędy żyletką, dopiero trzeci arkusz został zaakceptowany. W późniejszym czasie można było usłyszeć: „A jakimi żyletkami Pan się goli? – Gilette’ami. – Panie, od tego tusz aż odskakuje”. Później dowiedziałem się, że Wocjan z upodobaniem malował – na wystawie w Auli, w Gmachu Głównym, miałem możliwość obejrzenia szeregu namalowanych przezeń obrazów.
Kierownikiem katedry matematyki był Hampel. Zastanawialiśmy się czy (przynajmniej czasami) nie sypiał w pomieszczeniach katedry. W dniu egzaminu, niezależnie od tego jak wcześnie przyszliśmy, to Hampel już był, tyle tylko, że w koszuli – bez krawata i marynarki. Również, jak zresztą wszyscy wykładowcy, był wymagający. Aby tym wymaganiom sprostać siedzieliśmy godzinami w bibliotece i rozwiązywaliśmy zadania z rachunku różniczkowego, a na drugim semestrze – z całkowego. Mówiono, że nie lubił kobiet i że z żalem stwierdził, iż Basi Piotrowskiej musiał postawić 5-kę. Przy egzaminie zasadą było to, że egzaminujący asystent miał prawo wystawić ocenę dostateczną, każdą inną musiał zaaprobować Hampel. I zdarzyło się tak, że asystent stwierdził „może Pan dostać 5-kę; czy Pan chce aby zatwierdził ją szef?”. „Tak”. „To zapraszam Pana (Hampel)”. Pierwsze pytanie – „No najwyżej czwórka.” Drugie pytanie – „Eee, nie więcej niż 3-ka”. Trzecie pytanie – „No, proszę Pana, spotkamy się raz jeszcze”. Po tym fakcie skończyły się ambicje, 3-ka była satysfakcjonująca.
Zajęcia z mechaniki, a później także z wytrzymałości materiałów prowadził prof. Bolesław Mayzel. Wykłady z chemii miał Kwiatkowski. Podobno (nie widziałem tego osobiście) używał pieczątki o treści „mgr. chemik, inż. elektryk, kpt. rez. saperów”. Egzamin zdałem, niestety, dopiero za drugim podejściem.
Gutkowski prowadzący zajęcia z technologii i obróbki materiałów nie był naukowcem, lecz praktykiem z wieloletnim doświadczeniem. To od niego dowiedzieliśmy się, że sprawność kotłów stacjonarnych wynosiła 20% lub mniej więcej tyle (nie dotyczyło to kotłów rurowych w elektrowniach o znacznie większej sprawności), podczas gdy ruchomych (parowozy) – 12%. W tym okresie był taki „trynd”, że chwalono długotrwałą eksploatację urządzeń bez przeglądów i remontów (nawet w piosence śpiewano „100-tysięczny kilometr bez napraw mój parowóz ma przebiec dziś”). W efekcie eksploatowano parowozy o sprawności nawet rzędu 4% (które spalały oczywiście 3-krotnie więcej węgla niż powinny). Od niego też, już na pierwszym roku studiów, dowiedzieliśmy się, że w okresie zimowym, ze względu na niepewność dostaw, elektrownie muszą mieć minimum 2-tygodniowy zapas węgla. To ostatnie wspominałem szczególnie w Sylwestra 1978 r. Jesienią bowiem premier Jaroszewicz zabronił dyrektorom elektrowni i ciepłowni gromadzenia zapasów na więcej niż 3 dni (węgiel to artykuł eksportowy), co w elektrociepłowni Siekierki i w części Warszawy przez nią ogrzewanej, zakończyło się katastrofą.
Nawiasem mówiąc, w ramach wspomnianego „tryndu” promowano też „ciężkie pociągi”, w których jedna lokomotywa ciągnęła wagony o łącznej masie nie do 2000, lecz nawet do 4000 ton. Taki właśnie pociąg załadowano w Karkonoszach balami drewna (z góry będzie łatwiej). Chociaż maszynista początkowo odmówił prowadzenia takiego pociągu, to jednak zmuszono go (takie były czasy, że odmowa oznaczała sabotaż i surowe konsekwencje). Maszynista w efekcie nie odmówił, ale odmówiły posłuszeństwa hamulce. Jedyne co maszynista w tej sytuacji zrobił to kazał palaczowi wyskoczyć zanim pociąg nabrał prędkości i na poszczególnych stacjach dawał gwizdkiem sygnały. Dano mu wolny tor i szczęśliwie, bez przeszkód przejechał kilkadziesiąt kilometrów, aż do zatrzymania pociągu na płaskim terenie. Niestety nie obyło się bez konsekwencji. Przy dużej szybkości na zakrętach, na zewnątrz łuków, z ostatnich wagonów zaczęły wylatywać bale drewna (później odrywały się puste już wagony). I kiedy po przeciwnym torze jechał do góry pociąg osobowy, taki bal w jednym z wagonów ściął dach. Cudem obyło się bez ofiar w ludziach.
Jeśli ktoś się dziwi temu, że maszynista uległ „namowom”, to winien się dowiedzieć, że w w latach 40-tych i 50-tych, co najmniej do 1956 roku, szalała jeszcze służba bezpieczeństwa, osławione UB (Urząd Bezpieczeństwa). Podległa była Ministrowi Spraw Wewnętrznych Radkiewiczowi, o którym mówiono „Co to za postać? – To nie postać, to posiedzieć”.
Jeszcze jedna dygresja z ww. urzędem w tle. Budowano zakład przemysłowy, a w jego ramach kotłownię z kominem. Po jakimś czasie zaobserwowano, że grunt pod fundamentem komina zaczął nierównomiernie osiadać, a komin niebezpiecznie się pochylać. Czym to groziło zarówno projektantom, wykonawcom, jak i inwestorowi, nie trzeba było mówić. Wyznaczono „specjalnego”, który nie tylko z teczką pełną wyników pomiarów osiadania gruntu, ale i z podpisanym przez dyrekcję zleceniem i poleceniem przelewu in blanco zaczął jeździć po kraju i szukać specjalisty, który powie co robić (i przejmie odpowiedzialność). Przez długi czas nie znalazł odważnego. Trafił wreszcie na profesora z Politechniki Warszawskiej – specjalistę w dziedzinie mechaniki gruntów (nie pamiętam nazwiska, choć podał mi je kilkadziesiąt lat później nieżyjący już Roman Czarnota-Bojarski). Ten, po zapoznaniu się z prezentowanymi wynikami powiedział „Będzie kosztowało 20.000 zł” (dla porównania, pensja mojego ojca na stanowisku radcy ministra wynosiła wówczas 1.200 zł). Wspomniany pełnomocnik, kiedy to usłyszał, poczuł jak mu kamień z serca spada. Wyciągnął podpisaną umowę, wstawił kwotę i wręczył profesorowi do podpisu. Ten, podpisał umowę, po czym wyjął z biurka kartkę, napisał na niej „Nic nie robić”, podpisał, przyłożył pieczątkę i wręczył pełnomocnikowi, który wyszedł ze spotkania nie posiadając się z radości.
Na drugim semestrze rozpoczęło się szkolenie wojskowe prowadzone przez Studium Wojskowe Politechniki. Pierwsze zajęcia to poznanie budowy kbk (krótki bojowy karabin), następnie współdziałanie jego części. Trzeba było nauczyć się tego jak pacierza. Po dziś dzień (a upłynęło 70 lat) pamiętam, że „Zamek zamyka lufę. Trzon zamka szczelnie przylega do dolnej ścianki górnego włazu nabojowego komory zamkowej. Rygle tłoka zaporowego znajdują się za oporami ryglowymi w komorze zamkowej i zaryglowują komorę nabojową. …”.
Wiosną rozpoczęły się zajęcia „w terenie”, na Polu Mokotowskim. Pole Mokotowskie nie przypominało dzisiejszego parku – było dziko zarośniętym terenem dawnego lotniska, ograniczonym od wschodu al. Niepodległości, od zachodu zaś al. Żwirki i Wigury (wówczas jedna, wąska, brukowana kocimi łbami jezdnia). Naszym rejonem była część zachodnia, tam, gdzie obecnie znajdują się baseny przy stadionie Skry. Ćwiczenia to musztra i nauka strzelania „na sucho”, tzn. przyjmowanie postawy strzeleckiej. Zajęcia prowadził sierżant Buturyn („nie spiesz sieee, masz czaaas”).
Sierżant Buturyn to ciekawa postać. Na Studium Wojskowym Politechniki długo miejsca nie zagrzał – wyrzucono go za pijaństwo. Znalazł zatrudnienie w Akademii Medycznej, gdzie pierwsze zajęcia ze studentkami zaczął od „kurwa mać”, więc i to miejsce szybko stracił. Mówiono, że później został motorniczym tramwajów, a ubiegając się o pracę pisał w życiorysie m.in. „poprzednie miejsca pracy – Politechnika Warszawska; stanowisko – wykładowca”.
Pod koniec zajęć na Studium Wojskowym mieliśmy w jego siedzibie (w budynku Nowej Kreślarni) całodobowe warty. W dniu, w którym ja odbywałem ten przykry obowiązek, jeden z dwugodzinnych odcinków przypadł mi już rankiem, w czasie rozpoczęcia działalności i zajęć. Wówczas to z jakiejś jednostki wojskowej w nieznanej mi sprawie przyjechał oficer, który w hallu, w którym trzymałem wartę, spotkał się z jednym z oficerów ze Studium. W pewnej chwili doleciało do mnie nazwisko Buturyn. Z ciekawością przysunąłem się bliżej, patrząc w innym kierunku, ale ucho niczym antena kierunkowa starało się wychwycić rozmowę.
– To Buturyn u Was był?
– Był.
– U nas też był.
– A pił?
– Pił.
– U nas też pił. Zresztą za to wyleciał.
– Ale u nas chyba pił więcej.
Była u nas w jednostce kancelaria, w której zainstalowano umywalkę z bieżącą wodą. Niestety nie miała podłączenia do kanalizacji. Wobec tego pod umywalką stało wiaderko na ścieki. Ale, aby nie wyglądało to obskurnie, umywalkę z wiaderkiem obudowano szafką.
Kiedy do żołnierzy w jednostce przychodziły paczki, Buturyn robił selekcję: każdą paczkę potrząsał przy uchu i jeśli dosłyszał chlupot płynu – odkładał na bok. Pozostałe odsyłał żołnierzom.
Potem mył dokładnie umywalkę, a pod nią wstawiał czyste wiaderko. Następnie wzywał kolejno adresatów chlupoczących paczek i kazał w kancelarii rozpakować. Gdy żołnierz wyciągnął z paczki butelkę, następował standardowy dialog:
– Aaa, wódkę Wam przysłali!
– …
– Będziecie pić?
– Ależ skąd, Obywatelu Sierżancie.
– Jak nie, to wylejcie do umywalki.
Kilka paczek to już całkiem niezła porcja.
Pod wieczór Buturyn zapraszał kumpli i opróżniali wiaderko.
Ale trzeba przyznać, że Buturyn zawsze pamiętał o żołnierzach ze swojej kompanii i odlewał pół litra „dla wojska”. Następnego dnia przy dowolnej okazji robił zbiórkę w szeregu, pierwszemu z brzegu wręczał flaszkę, pozostałym kazał wyciągnąć łyżki, zaś temu z butelką kazał biec i w biegu lać do łyżek.
Na koniec „wojsko” piło z łyżek za zdrowie sierżanta Buturyna.
W tym czasie, zimą 1955 r., rozpocząłem udzielanie korepetycji. Po wystawieniu w szkołach ocen za I półrocze niektórzy rodzice zaczęli szukać pomocy dla swoich latorośli. A że byłem dobry z matematyki i fizyki, zacząłem finansowo odciążać rodzinę. Od tej pory miałem w domu już tylko „wikt i opierunek” (chociaż swoje pranie też sam robiłem). Wszystkie pozostałe wydatki – książki, odzież, kawa, papierosy (po maturze zacząłem palić), rozrywki, pokrywałem ze swoich dochodów. W domu nie było możliwości udzielania lekcji przychodzącym uczniom (6 osób w 3-pokojowym mieszkaniu), jeździłem więc od jednego ucznia do drugiego. Choć nie byłem drogi, to poza wakacjami zarabiałem więcej niż jako młody inżynier po uzyskaniu dyplomu. Udzielałem więc korepetycji także po rozpoczęciu pracy zawodowej, oczywiście w ograniczonym już wtedy zakresie.
Rok 1955 obfitował w ważne wydarzenia. Pierwszym z nich był V Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina (w lutym i marcu). Zwycięzcą konkursu został Adam Harasiewicz. Konkurs zaszczyciła swą obecnością miłośniczka Chopina – królowa Holandii Juliana. Podobno zwiedzając Warszawę w towarzystwie ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza i widząc kolejki przed sklepami, spytała „Panie Premierze, czy w Polsce przed sklepami są zawsze takie kolejki?” „Ależ skąd” odpowiedział premier „tylko wtedy kiedy jest towar”. Królowa weszła też do Kościoła Św. Krzyża, gdzie znajduje się serce Chopina. Uklękła, aby się pomodlić. Cyrankiewicz również. Po wyjściu z kościoła spytała „Panie Premierze, jak to, Pan – komunista się modli?” Na co Cyrankiewicz „Bo widzi Wasza Królewska Mość, ja jestem katolikiem wierzącym, ale nie praktykującym, zaś komunistą praktykującym, ale nie wierzącym.”
Lato roku 1955 zdominowane było przez mający miejsce w Warszawie Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Było to wydarzenie „otwierające” młodzież na kontakty zagraniczne. Na terenie sąsiadującej z naszym budynkiem szkoły przy ul. Skaryszewskiej 8 zakwaterowano grupę Egipcjan. Z natury rzeczy z nimi było najwięcej kontaktów. Pamiętam też, że zaprosiłem do domu Greka – przyszedł w ludowym stroju, w tym w spódniczce z plisowanego płótna (jak mówił – z pasa o długości 12 m), podkolanówkach, butach z pomponami i wyszywanej koszuli z bufiastymi rękawami.
Spotkań było więcej. Późne rozmowy na ulicach, wspólne gry i zabawy w Parku Skaryszewskim.
Po Festiwalu pojechałem do Poznani odwiedzić ciotkę i wuja Kępińskich. Kuzyn Andrzej, starzy ode mnie o 3 lata, był wówczas nieobecny, najmłodsza Lusia – miała swoje koleżanki. Dla mnie towarzystwem była Ewa – mój rocznik, jej koleżanka Hanka O. oraz nieco młodsza Małgosia, z którą przepływaliśmy w poprzek poznańskie jezioro Rusałka.
Andrzej zawsze chciał pływać (na statku lub okręcie). Usiłował dostać się do Szkoły Morskiej Marynarki Wojennej w Gdyni. Nawet pisał w tej sprawie do Prezydenta Bieruta. Wreszcie dostał się. Po dwu lub trzech latach studiów popłynął (wraz z całym rocznikiem) na statku szkolnym „Zetempowiec” wokół Europy. Kiedy statek przybył do Albanii, chciał koniecznie zobaczyć Tiranę, ale nie dostał przepustki. W tej sytuacji, wraz z kolegą, pojechali do Tirany samowolnie, w Tiranie zaś natknęli się na oficerów ze statku. Dalszą część rejsu (Egipt i wzdłuż wybrzeża Afryki) odbył w okrętowej ciupie.
Po tej przygodzie marynarka wojenna przestała mu się podobać. Starał się o zwolnienie ze szkoły, ale nie było to łatwe. Pomogła mu sytuacja ogólna (redukcje w wojsku) i matka. Zwolniono go. Ale, że był w wieku poborowym, natychmiast wzięto go do wojska. Trafił do artylerii morskiej na Hel, na kurs rekrucki. To podobało mu się jeszcze mniej. I znów pomoc matki okazała się skuteczna. Zwolniono go i rozpoczął studia na Politechnice Poznańskiej, na kierunku budowy silników okrętowych (ich produkcję prowadziły Zakłady H. Cegielskiego w Poznaniu).
Znał języki obce, więc podczas Targów Poznańskich pracował u zagranicznych wystawców, zaś w trakcie wakacji odbywał praktyki na statkach handlowych. Podczas jednego z rejsów w Kanale La Manche uratował chłopaka (Holendra), który wpadł do wody. Poznał jego starszą siostrę, Rinske, z którą później utrzymywał kontakt.
Rok czy dwa lata później, wraz z najmłodszą siostrą Lusią pojechali do Berlina Wschodniego do jego kolegi. Tam wysadził siostrę na dworcu, sam zaś został w pociągu i przejechał (nielegalnie, bez wizy) do Berlina Zachodniego. Po trzech miesiącach w obozie dla uchodźców w RFN, pojechał do Holandii, gdzie później wziął ślub z Rinske. Rozpoczął studia na politechnice w Delft, a po ich ukończeniu pracował w firmie Philips, w Eindhoven. Tam też zamieszkał. Później przeprowadził się do Voorschoten i prowadził samodzielną działalność gospodarczą, zajmując się pośrednictwem handlowym. Pomagała mu w tym znajomość języków – poza polskim i niderlandzkim znał angielski, rosyjski, niemiecki, francuski, serbsko-chorwacki, a także podstawy hiszpańskiego, portugalskiego i hebrajskiego.
Podczas wspomnianego wyżej Festiwalu Młodzieży i Studentów, językiem w kontaktach z obcokrajowcami był język angielski. Okazało się, że moje umiejętności wyniesione ze szkoły są nad wyraz skromne. Podjąłem więc decyzję doszkolenia się – pójścia do prowadzonej przez Metodystów Szkoły Języka Angielskiego przy pl. Zbawiciela. Tu, po egzaminie zakwalifikowano mnie na 2-rok. Niestety pierwszy rok nauki zakończył się fiaskiem – moje umiejętności były początkowo istotnie wyższe niż pozostałych kursantów, więc się rozleniwiłem i po roku nauki byłem jednym z najgorszych, nie kwalifikujących się na następny semestr. Ukończyłem tę szkołę dopiero kilka lat później.
W roku 1955, przed rozpoczęciem festiwalu oddano do użytku Stadion Dziesięciolecia (nazwany tak, gdyż wybudowany został 10 lat od zakończenia wojny), na którym odbywały się uroczystości otwarcia i zakończenia festiwalu. Stadion liczący 72.000 miejsc był nieomal bliźniakiem Stadionu Śląskiego w Chorzowie liczącego ok. 1.000 miejsc więcej. Na tych dwu stadionach rozgrywano najważniejsze mecze piłkarskiej reprezentacji Polski. Na Stadionie X-lecia rozgrywane były też meetingi lekkoatletyczne, w tym Memoriał im. J. Kusocińskiego. Tu także kończyły się popularne kolarskie „Wyścigi Pokoju” Warszawa-Berlin-Praga (lub w innej kolejności), czy też ich etapy.
To na tym stadionie prowadzący relację z wyścigu Bogdan Tuszyński zasłynął wywiadem z ówczesnym Przewodniczącym Rady Państwa Edwardem Ochabem. Zapytał go w rozmowie „Panie Przewodniczący – kto wygra?” Na co Ochab „Proszę zwracać się do mnie nie per Pan, lecz per Towarzyszu, jestem bowiem członkiem Partii. A jeśli chodzi o to kto wygra, to mój Boże …”. Podobno z wieczornego spotkania z gronem dziennikarzy sportowych i innych przyjaciół, Tuszyński nie był w stanie wyjść o własnych siłach.
W roku 1955 zakończono też budowę i oddano do użytkowania Pałac Kultury i Nauki. Formalnie był to dar Związku Radzieckiego dla Polaków. Jego projektantem był Rudniew. Pałac oryginalnie nosił imię Józefa Stalina. Imię to nosił dosyć krótko, po roku (po XX Zjeździe KPZR) stracił je. Ale choć wykuty nad frontonem napis został zasłonięty neonem, to istniał jeszcze przez kilka dziesięcioleci.
Zakończenie budowy Pałacu Kultury i Nauki miało wielkie konsekwencje dla życia studenckiego. Zwolnione zaplecze budowy przejęte zostało przez Politechnikę (nie wiem czy z udziałem innych uczelni, czy też nie). Osiedle mieszkaniowe – baraki na Jelonkach (na Woli) pełniły funkcję Domu Akademickiego. Natomiast drewniany budynek stołówki przy ul. Emilii Plater, ze względu na wygląd zwany Stodołą, przekształcony został w centrum kulturalno-rozrywkowe. Tu można było w sobotę lub niedzielę potańczyć, a w inne dni tygodnia obejrzeć projekcję filmową, wziąć udział w dyskusji, czy choćby wypić kawę. Chociaż w latach późniejszych budynek został rozebrany, a centrum otrzymało nową siedzibę przy ul. Batorego, to nazwa Stodoła pozostała.
Stodoła być może odciążyła akademiki, w których co sobota odbywały się potańcówki, choć ja tego nie zauważałem – w Domu Akademickim przy pl. Narutowicza (w soboty tam właśnie chodziłem) tłok był jak zawsze. Niemal równolegle powstał Klub Hybrydy przy ul. Mokotowskiej, który był klubem elitarnym, nastawionym na muzykę jazzową, a później także na literaturę, teatr i kabaret.
W inne dni chodziło się na „five’y” (potańcówki o piątej po południu) do kawiarni Kameralna na ul. Foksal lub do Malinowej Sali w Bristolu. W Kameralnej w pomalowanym na niebiesko suficie wstawione były lampki w formie gwiazdek. Przy szybkich tańcach takich jak np. foxtrot, parkiet był jasno oświetlony, natomiast przy slow-foxie czy tangu świeciły jedynie gwiazdki w niebieskim suficie, stwarzając nastrój właściwy do tego, aby mocniej przytulić partnerkę.
Na kawę chodziło się blisko Politechniki – albo do Niespodzianki na pl. Konstytucji, albo do Pod Kurantem na rogu Wilczej i Marszałkowskiej. Na Pradze w tym właśnie czasie (1955 r.) otworzono kawiarnię Maskotka na rogu ulic Skaryszewskiej i Targowej. Tu rytualnie chodziliśmy na kawę w niedzielne popołudnie, po nabożeństwie. Na wino natomiast chodziło się albo do Fukiera na Rynku Starego Miasta (Strona Kołłątaja) albo do Dziekanki na Krakowskim Przedmieściu.
Jeść można było w wielu miejscach. Najtaniej, wg studenckich możliwości – w barach mlecznych, smacznie – U Flisa na Marszałkowskiej (między Wilczą i Piękną), gdzie były świetne flaki. Nad Flisem była restauracja Szanghaj – egzotycznie, ale dla mnie bez rewelacji.
W tym też mniej więcej czasie wybuchł rock-and-roll. Nie pojawił się, lecz właśnie wybuchł. To była eksplozja. Rock-and-roll owładnął i radiem i parkietami. Pojawił się Elvis Presley okrzyknięty królem rocka. Dla mnie był on jednak „jedynie” znakomitym piosenkarzem mającym w repertuarze wiele przebojów, zaś prawdziwym królem rocka był Bill Haley (and His Comets). Szaleliśmy na parkietach. Rock-and-roll wymagał dobrej sprawności fizycznej i kondycji, ale tego nam wówczas nie brakowało. Partnerek było wiele, ale najlepiej mi się tańczyło ze wspomnianą Małgosią Kępińską (kiedy przyjeżdżała do Warszawy).
W okresie pierwszych lat studiów, kiedy mieliśmy zajęcia w grupach, a nie w sekcjach specjalizacyjnych, trzymałem się blisko ze Zbyszkiem Wasilewskim i Gienkiem Szadkowskim. Mawialiśmy (parafrazując stare powiedzenie), że „takich dwóch, jak nas trzech, to nie ma ani jednego”. Obaj wspomniani mieszkali na Targówku. Bardzo często więc szliśmy piechotą z Politechniki przez most Poniatowskiego, Zieleniecką i Targową do pomnika „4-ch śpiących” koło Bazyliki, gdzie oni wsiadali do autobusu, ja zaś albo tramwajem, albo piechotą wracałem do domu.
Przy takich „przebiegach”, a także dzięki częstemu przebywaniu na parkietach, nie mogłem nabrać tuszy. W okresie studiów ważyłem 73 kg przy wzroście 181 cm, byłem więc szczupły. Podobno (o czym dowiedziałem się od koleżanek po sześćdziesięciu kilku latach) byłem jednym z przystojniejszych chłopaków na roku. Szkoda, że wówczas o tym nie wiedziałem.
Tym nie mniej na brak towarzystwa dziewczyn nie narzekałem. Przez dłuższy czas moją dziewczyną była Zosia T. – absolwentka AWF i nauczycielka wychowania fizycznego. Później – inne, z którymi wiązałem się na dłużej lub krócej. Nie znałem wówczas maksymy mówiącej „żyj tak, aby miło było wspominać, ale wstyd opowiadać”, ale być może intuicyjnie ją wyczuwałem.
Sporą część czasu wolnego spędzałem przy stoliku brydżowym. Zresztą nie tylko ja. Mówiło się, że aby uzyskać dyplom na Politechnice, konieczne będzie zdanie egzaminu z brydża. Graliśmy niemal w każdej wolnej chwili. Najczęściej jednak grałem poza uczelnią, przede wszystkim w domu kultury (klubie) przy ul. Zamojskiego, prowadzonym przez zakłady Wedla. Tu moim partnerem był zwykle Krzysztof Chmieliński – wówczas najbliższy kolega (poza Politechniką). Nawet opracowaliśmy własną konwencję, która pozwalała na „dogadanie się” na względnie niskim poziomie.
Program studiów przewidywał praktyki studenckie. Po pierwszym roku studiów pojechaliśmy w sześciu na budowę kombinatu aluminium w Kętach niedaleko Oświęcimia i Żywca. Pracę zaczynaliśmy o 7:00, trzeba było więc wstać o godzinę wcześniej. Jednym z nas był Janusz Sobiepanek (obecnie mieszkający we Francji), który wstawał razem z nami o szóstej, ale budził się ok. dziesiątej. Żal było patrzeć, kiedy powłócząc nogami szedł na śniadanie do stołówki, czy też po śniadaniu – do pracy.
W tym czasie po raz pierwszy zetknąłem się z górami. Studenci z Politechniki Gliwickiej, którzy razem z nami odbywali praktykę w Kętach, zaproponowali, aby w czasie dwudniowego weekendu (choć dniem wolnym była tylko niedziela, to w sobotę wypadało święto „22. lipca”) wybrać się na wycieczkę w Beskidy, w tym na Babią Górę. Pogoda była piękna, pojechałem więc bez kurtki, jedynie w koszulce z krótkimi rękawami. Dopiero na Babiej Górze dowiedziałem się (praktycznie), że temperatura w górach spada o 1 stopień przy wzniesieniu się o każde 130 m. Babia Góra ma wysokość 1725 m, więc temperatura na szczycie była niższa o kilkanaście stopni. Do tego wiatr. Zmarzłem, ale czegoś się nauczyłem.
Po drugim roku studiów pojechaliśmy (tym razem całą grupą studencką) na praktykę do Fabryki Maszyn Elektrycznych w Żychlinie k/Kutna. Z praktyki pozostały jedynie zdjęcia robione przez Michała Fotymę.
Po śmierci Stalina nastąpił okres „odwilży” – złagodzenia restrykcji wprowadzonych przez władze, przede wszystkim radzieckie. Rozpoczęła się powolna repatriacja osób i rodzin wywiezionych w 1939 roku i w latach późniejszych do ZSRR (wuj Wit Kępiński wrócił z Karagandy już wcześniej).
Ojciec jadąc na wczasy spotkał w Pociągu repatrianta – Stachowicza. Wrócił on właśnie z Kołymy, wraz z żoną, synem, który skończył gimnazjum i młodszą córką. Syn chciał studiować na Politechnice Warszawskiej. Repatrianci mieli prawo dostania się na studia bez egzaminów (wiedza absolwentów gimnazjów w ZSRR po 10-ciu latach nauki znacznie odbiegała od wiedzy polskich maturzystów po skończeniu 11-latek), trzeba było jedynie załatwić formalności. Ojciec zadeklarował – syn jest studentem Politechniki, pomoże.
Stachowicz z synem przyjechali do Warszawy i oczywiście zostali zaproszeni na kolację. Opowiadali o warunkach na Kołymie. On był robotnikiem budowlanym, a dodatkowo dorabiał jako zdun. Mówił, że na budowie, na zewnątrz, nie pracowało się wtedy, kiedy temperatura była niższa niż -52OC. Ogólnie biorąc, można było wytrzymać, tyle tylko, że jeśli chciało się wypić poza domem, to już nie należało wracać do siebie, gdyż zawsze mogło się to skończyć odmrożeniem i amputacją.
Matkę – nauczycielkę interesował dojazd do szkoły. W Polsce obowiązywał przepis nakazujący zamknięcie szkoły, jeśli temperatura spadła poniżej -25OC (takie zimy bywały, a dzieci wiejskie niekiedy musiały dojść do szkoły 2 km czy więcej). A jak na Kołymie? Córka miała 2 km do szkoły podstawowej, syn – 10 km do gimnazjum w Magadanie. Dowożeni byli „autobusami” – obudowanymi samochodami ciężarowymi. A kiedy nie chodzili do szkoły? A, no chyba wtedy, kiedy maszyna (samochód) nie pójdzie. A kiedy nie poszła? Nie pamiętam, chyba zawsze poszła.
Sprawy związane ze studiami młodego Stachowiaka (nie pamiętam jego imienia) załatwiliśmy. Odwiedziłem go później w akademiku. Koledzy z pokoju skarżyli, że nie chce czytać po polsku. Nie dziwię się. W pierwszych miesiącach pobytu w Polsce, czytanie po polsku było dlań jeszcze dodatkowym zadaniem, a nie relaksem.
Wracając do studiów, na drugim roku poza przedmiotami „ogólnotechnicznymi” rozpoczęły się zajęcia z Podstaw Elektrotechniki. Wykładowcą i kierownikiem katedry był Kotowski – postrach niemal wszystkich studentów (mówiono, że przed wojną odebrano mu prawo egzaminowania). To od niego podczas egzaminu można było usłyszeć: „Ile Pan ma lat? – Dwadzieścia. – Mój Boże, dwadzieścia lat ciężkiej pracy nad sobą … i takie marne wyniki!”. Asystentami byli Stanisław Bolkowski (później profesor, Dziekan Wydziału Elektrycznego, Prezes SEP), Tadeusz Kaczorek (później także profesor i Dziekan Wydziału, Prorektor Politechniki) i Matusiak. Przez trzy semestry udało mi się zdawać wyłącznie u asystentów, a nie u Kotowskiego, choć „dopadł” mnie na egzaminie dyplomowym – był członkiem komisji egzaminacyjnej.
Na drugim roku, od VI semestru, poza językiem rosyjskim, obowiązywała nauka wybranego języka zachodniego. Skoro języka angielskiego uczyłem się „u Metodystów”, wybrałem język niemiecki. Lektorem był Tomaszewski – niesamowity facet, podobno na Politechnice był lektorem pięciu języków. Na roku mieliśmy dwu kolegów z Korei (Północnej). Ułożył się z nimi, że będzie im pomagał w nauce dowolnego języka europejskiego, oni zaś pomogą mu w nauce języka koreańskiego. Na wydziale architektury uczył języka włoskiego (włoski był tam obowiązkowy). A to język, który bardzo mi się podobał. Tomaszewski pozwolił mi brać udział w zajęciach na tym wydziale. Uczęszczałem. Miał do nauczania języka bardzo praktyczne podejście – mało zwracał uwagi na gramatykę, wielką zaś wagę przywiązywał do praktycznego wykorzystania umiejętności językowych. Już po kilku zaledwie zajęciach przynosił nam do czytania proste teksty techniczne. Gdyby został z nami dłużej, zapewne nauczyłby i mnie i innych. Niestety, po jednym semestrze przestał prowadzić zajęcia na naszym wydziale; zastąpiła go pani Kubas nie mająca zupełnie zdolności dydaktycznych. Po dwu dalszych semestrach bez postępów, wiedząc, że konieczne będzie „zaliczenie” języka obcego, przeniosłem się na lektorat z języka angielskiego.
A języka włoskiego uczyłem się prywatnie, w małej grupie, na kursie zorganizowanym przez panią, która wyszła za Włocha. Nazywał się Nazzario Nazzari i był lektorem języka włoskiego na Uniwersytecie Warszawskim. W małej grupie sporo nas nauczył. Później uczęszczałem na kursy organizowane przez Istituto Italiano (Instytut Włoski) w Warszawie.
Dziś języki obce pozwalają mi nie tylko obcować z literaturą (czytam w pięciu językach nie całkiem mi obcych – po siedemdziesiątce poznałem też język hiszpański), ale umożliwiają mi (jak uważam) ćwiczenie szarych komórek, w tym tych odpowiedzialnych za pamięć. A kiedy na starość pamięć zawodzi, pocieszam się tym, co przydarzyło się Andrzejowi Weryńskiemu w czasach, kiedy mieliśmy po 20 lat lub mniej.
Andrzej mieszkał w akademiku przy ul. Księcia Janusza na Woli. A miał ciotkę, która mieszkała samotnie na Ochocie, przy ul. Słupeckiej (tuż koło pl. Narutowicza). Miała wolny pokój, więc powiedziała do Andrzeja: „jeśli ruch i gwar w akademiku przeszkadza ci w nauce, przyjeżdżaj do mnie, tu możesz się wyizolować; nawet jeśli mnie nie ma – masz tu klucze.” I Andrzej z takiej możliwości korzystał.
Któregoś jednak dnia przyjechał do ciotki, której w domu nie było, a kiedy sięgnął do kieszeni, okazało się, że nie zabrał kluczy. Zaklął szpetnie, wsiadł do tramwaju, potem do autobusu i pojechał na Wolę po klucze. Kiedy dotarł na miejsce zaczął się zastanawiać – „a po co ja tu właściwie przyjechałem?” Nie pamiętał. Wsiadł więc w autobus, potem w tramwaj i ponownie pojechał na Słupecką. Kiedy dotarł do mieszkania, oczywiście przypomniał sobie po co wracał do akademika. Wspomnienie o tym zdarzeniu pozwala łatwiej godzić się z niedostatkami pamięci w późnym wieku.
Ostatni semestr zajęć z matematyki, to była dla mnie abstrakcja. Szeregi Fouriera, funkcje walcowe Bessela, krakowiany – po studiach w głowie zostały tylko nazwy. Nie wykluczam, że w pewnych specjalnościach, przy pracy naukowej, były one przydatne, lecz dla znakomitej większości były one (jak mi się wydaje) jedynie zbędnym obciążeniem.
Nie jestem zresztą pewien, co było przedmiotem zajęć z matematyki, a co wchodziło do programu wykładów prof. Cholewickiego z Elektrotechniki Teoretycznej. Ten przedmiot był kontynuacją i rozwinięciem zarówno podstaw elektrotechniki, jak i matematyki. Tematyka dla mnie trudna, ale egzamin – niemal bezstresowy, co było zasługą atmosfery stworzonej przez prof. Cholewickiego.
Wiele dziesięcioleci później, proszony o ocenę przydatności programu nauczania w pracy zawodowej stwierdziłem, że choć nie byłem najgorszym inżynierem, w swojej karierze jedynie dwukrotnie wykorzystałem rachunek całkowy, przy czym nigdy w pracy podstawowej (raz całką posłużyłem się przygotowując się do wykładu, innym razem w związku z pracą dodatkową). Podczas studiów na Politechnice nie zetknąłem się natomiast z przepisami prawa, które były chlebem powszednim w późniejszej pracy. Jako projektant, kierownik budowy czy później dyrektor, musiałem znać Przepisy Budowy Urządzeń Elektrycznych, Prawo Budowlane, podstawy Prawa Pracy, czy wybrane zagadnienia z Kodeksu Cywilnego (nie liczę prawa mieszkaniowego – to już w innym zawodzie).
Rok 1956 to także rok wielkich wydarzeń politycznych. W lutym odbył się XX Zjazd KPZR (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego). To na tym zjeździe Nikita Chruszczow wygłosił tajny referat „O kulcie jednostki i jego następstwach” demaskujący zbrodnie stalinizmu. Miał zresztą osobiste ze Stalinem porachunki. Za jego życia nie mógł „podskoczyć” – kiedy (jak mówiono) podczas jakiejś libacji Stalin kazał mu na stole tańczyć „trepaka” – posłusznie rozkaz wykonał.
Konsekwencje XX Zjazdu były daleko idące. Zarówno w Sowieckom Sojuzie, jak i w tzw. demoludach (krajach demokracji ludowej) nad którymi Związek Radziecki dominował. Referat Chruszczowa był impulsem, który przyspieszył trwający w tych państwach od śmierci Stalina proces „odwilży” (już w grudniu 1954 r. zwolniono z więzienia Gomułkę).
Na XX zjazd pojechał m.in. I Sekretarz PZPR Bolesław Bierut. Wspomniany referat podobno tak nim wstrząsnął, że dwa tygodnie później zmarł (zapalenie płuc i zawał). Mówiono, że „pojechał w futerku, powrócił w kuferku”. Pamiętając wcześniejszą śmierć Maurice’a Thoreza w Rosji, proponowano zmianę nazwy Moskwy na Często-chowa. Mówiono też, że w brydżu zabroniona będzie odzywka „trzeci pik” (Wilhelm Pieck {wym. Pik} – I sekretarz partii w NRD).
W czerwcu, na tle płacowym, zastrajkowali robotnicy Zakładów H. Cegielskiego w Poznaniu. Strajk przerodził się w demonstrację, a po wysłaniu wojska dla jej stłumienia – w rozruchy i walki. Po tych wydarzeniach premier Cyrankiewicz zasłynął przemówieniem, w którym groził odrąbaniem ręki tym, którzy ją podniosą na władzę ludową.
Po krótkim, półrocznym pełnieniu funkcji I Sekretarza PZPR przez Edwarda Ochaba, w październiku szefem partii wybrano Gomułkę, który obiecywał demokratyczne zmiany w kraju. Ludzie odebrali to entuzjastycznie, jako istotną poprawę działania władz.
W wielu zakładach pracy i na uczelniach odbywały się wiece. Przede wszystkim w FSO (Fabryce Samochodów Osobowych) na Żeraniu, gdzie robotnikom przewodził Lechosław Goździk, a także na Politechnice. Pamiętam wiec w Auli Głównej (z udziałem Goździka), podczas którego tłum tak ograniczał widoczność, że aby widzieć mówców, stałem na stole ustawionym na galerii drugiego piętra.
Napięcie zostało wzmocnione przez fakt, że stacjonujące w Polsce wojska radzieckie ruszyły w kierunku Warszawy. Do Warszawy, na rozmowy z Gomułką, przyleciała delegacja radziecka z Chruszczowem na czele. Z kolei gen. Wacław Komar dowódca KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego) postawił podległe mu jednostki w stan pogotowia, zarządził obsadzenie strategicznych obiektów i patrolowanie ulic. W zakładach pracy zaczęły powstawać grupy samoobrony, a KBW wydał im broń, by bronili stolicy. Podobno podczas rozmów towarzyszy radzieckich z polskimi wszedł na salę gen. Komar i zameldował Gomułce o gotowości oddziałów.
Zrobiło to na Chruszczowie wrażenie, zorientował się, że Polacy tanio skóry nie sprzedadzą. Stanowisko strony radzieckiej nieco zmiękło. Ostatecznie obie strony dogadały się. Konflikt został zażegnany. Wkrótce potem marszałek Konstanty Rokossowski (radziecki marszałek polskiego pochodzenia) – od lat polski minister obrony, a także głównodowodzący wojskiem, opuścił Polskę.
Na wiecu zwołanym 24. października na pl. Defilad, na którym Gomułka wygłosił przemówienie potępiające stalinizm i zapowiadające demokratyzację ustroju, zgromadziło się (wg szacunków) 600 tys. ludzi. Byłem jednym z nich. Było to najliczniejsze zgromadzenie w historii kraju (do 1. października 2023 r.)
Wydarzenia październikowe w Polsce ośmieliły Węgrów. Tam, w końcu października wydarzenia toczyły się w ekspresowym tempie. Reformatorzy wybrali jako nowego przywódcę (I Sekretarza Partii) – Imre Nagy’a, a kilka dni później wybuchło na Węgrzech powstanie krwawo stłumione przez wojska radzieckie. W Polsce rozwinęła się spontaniczna akcja pomocy. Oddawano krew na rzecz potrzebujących Węgrów, zbierano lekarstwa i żywność.
Chruszczow i całe przywództwo ZSRR twardą łapą trzymali podporządkowane im kraje Europy wschodniej. Był jednak jeden wyjątek – Jugosławia, też rządzona przez socjalistów, na której czele stał marszałek Josip Broz Tito. Ponieważ nie podporządkował się władzom moskiewskim, publikowane w polskiej prasie karykatury przedstawiały go jako „psa łańcuchowego kapitalizmu” (niewiele różniły się od karykatur Franco, który zwykle przedstawiany był jako kat, z toporem lub na tle szubienicy). To wtedy mówiono jakie są
drogi do socjalizmu:
czechosłowacka – ze Związkiem Radzieckim na czele,
polska – ze Związkiem Radzieckim u boku,
węgierska – ze Związkiem Radzieckim na karku i
jugosłowiańska – ze Związkiem Radzieckim w dupie.
W listopadzie napięcie polityczne ponownie wzrosło z powodu wojny o Kanał Sueski, spowodowanej nacjonalizacją kanału przez prezydenta Egiptu Nasera i ograniczeniami żeglugi. Aby te i inne napięcia złagodzić, okresowo spotykali się przywódcy 4-ch mocarstw. Żartowano, że na te spotkania przyjeżdżał Eisenhower z żoną, Macmillan z kochanką, Guy Mollet z prostytutką i Bułganin z Chruszczowem. (Dwight Eisenhower – prezydent USA, Harold Macmillan – premier Wielkiej Brytanii, Guy Mollet – premier Francji, Nikołaj Bułganin – premier ZSRR).
Na Politechnice w październiku rozpoczął się nowy rok akademicki. Poza wspomnianymi już tematami, inne przedmioty „elektryczne” to Maszyny Elektryczne (doc. Władysław Latek), Miernictwo Elektryczne (prof. Lebson), Sieci Elektryczne (prof. Mejro), TWN – Technika Wysokich Napięć (prof. Jakubowski). Ćwiczenia z tego przedmiotu prowadził Nowikowski, zwany przez studentów również TWN (skrót od Ten Wariat Nowikowski); miał wyjątkowo dobre oko podczas egzaminów pisemnych – praktycznie uniemożliwiał ściąganie.
Zmorą dla mnie, ale chyba nie tylko dla mnie, była termodynamika techniczna wykładana jako Maszynoznawstwo Energetyczne (H. Knabe). Ten przedmiot stworzył mi największe kłopoty, a w rezultacie nie zdanego egzaminu powtarzałem rok (na szczęście wyniki zdanych wcześniej egzaminów w znakomitej większości zostały uznane).
Wspomniane kłopoty spowodowały jednak duże problemy psychiczne. Nie wiem jak potoczyłyby się dalsze losy, gdyby nie wsparcie przyjaciół. Przede wszystkim byli to studiujący medycynę Krysia Kubasiewicz i Marek Kulerski, którzy intensywnie podtrzymywali mnie na duchu.
Co roku wiosną, na początku maja, organizowane były (przez ZSP – Zrzeszenie Studentów Polskich lub przez Oddział PTTK na Politechnice) Rajdy Świętokrzyskie. Kilkuosobowe grupy z różnych wydziałów (niekiedy mieszane) wyruszały na dwudniową wędrówkę po Górach Świętokrzyskich. Do przejścia każdego dnia 20 – 25 km. Noclegi po pierwszym dniu – zapewnione, ale całą resztę ekwipunku (w tym odzież, jedzenie i kochery do gotowania, a niekiedy także flaszeczkę), niosło się na grzbiecie, w plecaku. Brałem udział trzykrotnie. Zakończenie rajdu przy wspólnym ognisku – skecze, piosenki. Popularną wśród braci studenckiej była taka (nie wszystkie zwrotki pamiętam):
Człowiek dźwiga życia taczki (bis),
Mało nie dostanie … mdłości
Bo go już to wszystko złości.
Na farmacji wiara równa (bis),
Ciągle miesza jakieś … leki
By je zanieść do apteki.
Stomatołów całe kupy (bis),
Zaglądają ludziom w … gęby
By ich nie bolały zęby.
Politechnika przoduje (bis),
Są tam same tęgie … głowy,
O matołach nie ma mowy.
Praktyka po trzecim roku studiów była dwuetapowa. Najpierw dwa tygodnie w Elektrowni Powiśle w Warszawie. Tu, jak pamiętam, trzeba było m.in. zmierzyć oporność uzwojenia uszkodzonego silnika w popielarni, gdzie nikt nie był w stanie odczytać wskazań miernika przeznaczonego do pracy w pozycji poziomej – każdorazowe nachylenie się nad przyrządem powodowało natychmiastowe jego zalanie potem z twarzy (podobna temperatura panowała w słoneczne dni nad kotłami, pod szklanym dachem). Kolejne dwa tygodnie to praktyka w Instytucie Elektrotechniki w Międzylesiu, w Zakładzie Miernictwa Elektrycznego. Tu warunki były komfortowe, a praca – naprawa uszkodzonych mierników, wymagająca skupienia i precyzji.
Październik 1957 r. to nie tylko początek IV roku studiów, ale ponowne emocje polityczne. W tym właśnie czasie władze zamknęły popularny tygodnik „Po Prostu”. Tygodnik, pod kierownictwem redaktora naczelnego Eligiusza Lasoty przyjął kierunek liberalny. Pracowało w nim wielu młodych, świetnych dziennikarzy, m.in. Stefan Bratkowski, Jan Olszewski, Jerzy Urban. Publikowali w nim Marek Hłasko, czy Agnieszka Osiecka. Tu właśnie ukazywały się artykuły krytyczne wobec władzy, czy też ośmieszające milicję, jak pamiętny artykuł z cytatami z raportów milicyjnych („krowa z jednej strony była czerwona, z drugiej nie wiem, bo nie widziałem”; „bił żonę, z którą miał troje dzieci, przy pomocy sznurka”; „z krzaków dochodziły odgłosy typowe dla stosunków pozamałżeńskich”; „zobaczyłem zbiegowisko – stało ich dwóch”).
Przeciwko zamknięciu tygodnika zaprotestowali studenci, a Politechnika Warszawska stała się centrum oporu (Plac Narutowicza przed akademikiem – polem bitwy). Powołano straż studencką, która na teren Politechniki nie wpuszczała osób innych niż pracownicy i studenci. A kiedy pojawili się goście z nowiusieńkimi legitymacjami studenckimi, przepustką była odpowiedź na pytanie: „całka z dx?” (odpowiedź: „x” znał każdy student Politechniki, który ukończył choćby jeden semestr). Przed Politechniką stali panowie w „blaszanych kapeluszach”. Lansowano nową potrawę – „ciemniaczki w mundurkach”.
W tym samym miesiącu rozpoczął się podbój kosmosu. 4-go października Rosjanie wystrzelili pierwszego sztucznego satelitę ziemi nazwanego Sputnik-1. Miesiąc później wystrzelili kolejnego, Sputnik-2, z psem Łajka na pokładzie. To ostatnie przedsięwzięcie było tylko częściowo udane – pomimo starań, nie zdołano ściągnąć Łajki na ziemię, co studenci uczcili piosenką:
Pies Łajka już nie żyje,
zabili go Sowieci.
I teraz satelita
z psim ścierwem w kosmos leci.
Hej satelita, hej satelita, hej satelita,
satelita i Nikita, pies.
Pies Łajka już nie żyje,
zabili go dlatego,
że wcale nie chciał wracać
do raju sowieckiego.
Hej satelita, hej satelita, hej satelita,
satelita i Nikita, pies.
A kiedy znowu w kosmos
rakieta ruszy nowa,
nie może w niej zabraknąć
tawariszcza Chruszczowa.
Hej satelita, hej satelita, hej satelita,
satelita i Nikita, pies.
IV i V rok studiów, to obok przedmiotów „elektrycznych” – Prostowniki (Z. Figurzyński), Projektowanie Instalacji (prof. Tadeusz Kahl), Przyrządy Rozdzielcze (J. Kryński), Elektronika Przemysłowa (J. Gierak), Napęd Elektryczny (Z. Grunwald), również przedmioty specjalistyczne wykładane w ramach sekcji specjalizacyjnych.
Razem z pięcioma innymi osobami – Tadek Bełdowski, Zbyszek Cichocki, Janusz Kulesza, Ela Lipowska (później Cichocka) i Basia Ryglewicz, jako specjalizację wybrałem Technikę Świetlną.
Kierownikiem Katedry Techniki Świetlnej był prof. Tadeusz Oleszyński. Wykładał Podstawy Techniki Świetlnej oraz Oprawy Oświetleniowe. Równocześnie był kierownikiem Zakładu Techniki Świetlnej w Instytucie Elektrotechniki w Międzylesiu. Doc. Władysław Felhorski wykładał Fizjologię Widzenia, Kolorymetrię oraz Urządzenia Oświetleniowe i ich Projektowanie. Maurycy Hüttner wykładał Elektryczne Źródła Światła. Asystentami w katedrze byli Jerzy Bąk (w przyszłości profesor i kierownik katedry) oraz Mieczysław Lipowski. Po kilku miesiącach dołączył, jako laborant, Wiktor Pokropek.
Technika świetlna była wówczas w powijakach. Podstawowymi źródłami światła były żarówki. Ich uzupełnieniem były świetlówki produkowane już wówczas w Zakładach im. Róży Luksemburg przy ul. Karolkowej w Warszawie (upaństwowione przedwojenne zakłady Philipsa). Oprawy oświetleniowe produkowane były w zakładach Mesko – zakłady zbrojeniowe w Skarżysku Kamiennej (oprawy to produkcja „maskująca”), a także niemalże chałupniczo w Wilkasach (w dawnych warsztatach PGR) i w Kożuchowie.
Katedra Techniki Świetlnej na Politechnice Warszawskiej była jedyną tego typu placówką w Polsce. W biurach projektów projektowaniem urządzeń oświetleniowych zajmowali się elektrycy, z których tylko nieliczni mieli jakie takie pojęcie o technice świetlnej.
Egzaminy, w szczególności u prof. Oleszyńskiego, zdawałem z różnym szczęściem. Jeden z egzaminów z Podstaw Techniki Świetlnej przebiegał mniej więcej tak: Proszę podać wzór na … Panie Profesorze, nie pamiętam, ale go zaraz wyprowadzę. I wyprowadziłem. No to proszę podać wzór na … Panie Profesorze, tego też nie pamiętam, ale też go wyprowadzę. I ponownie wyprowadziłem. Kolejne, ostatnie już, pytanie dotyczyło tematu, który nie był omawiany podczas wykładu. Ze względu na chorobę nie wiedziałem co było tematem wykładu i przygotowując się do egzaminu, na wszelki wypadek przerobiłem także ten materiał. Rezultat – bardzo pozytywny. Natomiast egzamin z Opraw Oświetleniowych – porażka. Przede mną zdawał Janusz Kulesza, z którym minęliśmy się w drzwiach gabinetu. Pierwsze pytanie jakie zadał profesor to: Czy Pan jest tak samo przygotowany, jak pański kolega? Nie wiedziałem czy zdał, czy nie, wybąkałem tylko: No, razem uczyliśmy się. Nie wiem, czy dostałem takie same pytania, ale wynik, niestety, był tak samo kiepski.
Koniec VII semestru studiów to także koniec szkolenia wojskowego na Politechnice. Po VIII semestrze, latem, czekał nas, organizowany przez Studium Wojskowe Politechniki, 6-tygodniowy obóz wojskowy. Nasz obóz w roku 1958 został zlokalizowany w Wierzbinach k/Orzysza (w Orzyszu stacjonowała jednostka artylerii). Ładna okolica – lasy, w pobliżu jezioro, miejsce świetne na wypoczynek.
Na początkowym apelu szef Studium – płk. Butkiewicz wygłosił, ze wschodnim akcentem, mowę, w której przestrzegał, że „nie wolno wydalac’ s’ię poza granice obozu”. Na koniec spytał czy są jakieś pytania. Było: a jakie są granice obozu? Odpowiedział: „Granice obozu okres’liam: na zachód – szosa Wierzbiny – Orzysz, wyłącznie; na wschód – szosa Wierzbiny – Bemowo Piskie, wyłącznie; na południe – lizjera lasu; dalej nie wiem, bo nie jestem tutejszy”. Podczas jednego z późniejszych apeli stwierdził: „studenc’i doszli mnie słuchy, że w namiotach nocują prostytutki i inne narzeczone”.
Nasza kompania miała szczęście – dowódcą był sympatyczny kpt. Korpik. Co prawda i on musiał pokazać wobec innych oficerów, że jest wymagający, więc np. po wielogodzinnym marszu, przed dojściem do obozu, kazał założyć maski. Pytany przez innych oficerów stwierdził „A no ganiam ich”. Mniej szczęścia mieli koledzy z drugiej kompanii (taż z naszego wydziału), której dowódcą został kpt. Martyniuk o mentalności kaprala. Obóz w zasadzie przebiegł spokojnie. Może poza jednym incydentem – kilkunastu kolegów popłynęło w kierunku znajdującego się w pobliżu WDW (Wojskowego Domu Wypoczynkowego) znajdującego się na półwyspie o nazwie Ameryka, gdzie zostali „wyłowieni”, ponieważ „samowolnie wydalili się poza granice obozu”.
Po zakończeniu obozu absolwenci Studium, jako podchorążowie, otrzymali stopnie podoficerskie. Ja dostałem stopień plutonowy-podchorąży. Wcześniej absolwenci zostawali oficerami, ale nasz rocznik był pierwszym lub drugim, który tego zaszczytu nie dostąpił. Wojsko jednak o nas nie zapomniało i po kilku latach każdy był wzywany do odbycia kursu oficerskiego w jednej ze szkół oficerskich.
Na początku lat 60-tych, latem, wezwano również i mnie. W RKU (Rejonowej Komendzie Uzupełnień) wszedłem do pokoju majora, przed którym stał absolwent Wydziału Architektury. Przysłuchiwałem się rozmowie, która wyglądała mniej więcej tak:
„A więc nie pracujecie?
Obywatelu majorze, zostałem przyjęty do pracy jako asystent prof. Hryniewieckiego na Wydziale Architektury, a obywatel major zdaje sobie sprawę z tego, czym dla architekta jest praca u niego.
To pracujecie, czy nie?
Jeszcze nie, zajęcia na uczelni zaczynają się od października; teraz są wakacje.
To znaczy – nie pracujecie. Zgłosicie się w Szkole Oficerskiej Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu.”
Potem przyszła kolej na mnie.
„Chcecie iść do szkoły oficerskiej?
Nie bardzo, ale skoro kiedyś będzie trzeba, to obecnie nie mam istotnych przeszkód, więc mogę.
No taaak, ale wy jesteście elektrykiem, a my bardziej potrzebujemy budowlańców. To was nie weźmiemy.”
Nie wiem, czy wobec architekta była to złośliwość wynikająca z dyrektyw, czy z charakteru.
Kurs oficerski odbyłem więc kilka lat później, w Toruniu.
Po zakończeniu obozu pojechałem do Piszu. Wcześniej zapisałem się na organizowany przez ZSP spływ kajakowy z Piszu do Warszawy. Na miejscu, na przystani w Piszu, okazało się jednak, że nie ma mnie na liście uczestników. Podczas poprzednich turnusów dwa kajaki zostały uszkodzone, wobec czego 4 osoby zostały skierowane na stacjonarny turnus do ośrodka w Giżycku. ZSP wysłało zawiadomienia do tych, którzy byli najbliżej – do studentów mieszkających w Warszawie. Gdyby wiedziano, że przez poprzedzające 6 tygodni nie będzie mnie w Warszawie, do Giżycka skierowany byłby ktoś inny.
Tymczasem na jeden dzień zostałem w Piszu. Wykorzystałem ten czas do popływania kajakiem po jeziorze Roś. Kajak był z żaglem, a sprzyjający wiatr wiał wzdłuż jeziora. Zachciało mi się więc popłynąć z pełnym wiatrem. 5 minut, nie więcej. Okazało się, że 5 minut z wiatrem oznaczało później dwie godziny żeglowania pod wiatr. Halsowałem od brzegu do brzegu i na każdym cyklu zyskiwałem zaledwie ok. 50 m. No cóż, kajak oczywiście był bez miecza, więc żeglowanie pod wiatr było mało skuteczne. Ale w końcu dopłynąłem.
Czytałem kiedyś, że we Lwowie był dom stojący na dziale wodnym, charakteryzujący się tym, że jeśli kropla deszczu spadła na jedną stronę dachu – spływała do zlewni Dniestru i dalej do Morza Czarnego, jeżeli zaś na drugą – spływała do zlewni Bugu i w efekcie do Bałtyku. Tak więc drobny podmuch wiatru mógł zdecydować o całkowicie odmiennym losie kropli wody.
Takim podmuchem wiatru w moim przypadku był wspomniany błąd w ZSP. Ten drobny błąd, wynikający z nie zwrócenia uwagi przez osobę w uczelnianym biurze ZSP na to, że po czwartym roku studiów studenci jadą na obóz wojskowy, zaważył na całym moim późniejszym życiu. I nie tylko na moim.
Rano spakowałem więc plecak i pojechałem autostopem do Giżycka. Autostopem, bowiem w tych właśnie latach autostop stał się wśród młodzieży bardzo popularny. A i kierowcy w większości byli na tyle uprzejmi, że nie odmawiali zabrania autostopowiczów. Nieco później pojawiły się nawet książeczki z kuponami wręczanymi przez autostopowiczów kierowcom – środki uzyskane ze sprzedaży tych książeczek przeznaczone były na nagrody (rzeczowe) dla tych kierowców, którzy nadesłali największą liczbę otrzymanych kuponów.
Tak więc przyjechałem na obóz do Giżycka. Zakwaterowanie było podobne jak na spływie – pod namiotami, ale posiłki jadało się w stołówce. Tu też były kajaki do dyspozycji, można więc było popływać po jeziorach Kisajno, Tajty, Dargin. Dobskie z Wyspą Kormoranów, aż po Mamry (na to ostatnie nie pływałem – za daleko na jednodniową wyprawę). Lubiłem wpływać z Kisajna przez kanał na jeziorko Popówka Wielka – wbrew nazwie, niewielkie oczko o wymiarach 200 x 400 m, gdzie schodziłem z kajaka i w czyściutkiej, spokojnej wodzie mogłem do woli popływać, nie bojąc się, że wiatr popchnie kajak daleko ode mnie. Czasami pływałem też na Duży Ostrów oddalony od brzegu o ok. 400 m, ale tam – nigdy samotnie, zawsze w gronie kilku kolegów mogących się wzajemnie asekurować.
W Giżycku poznałem szereg nowych osób. Przede wszystkim Marysię Grunwald, Krysię Nastaj, a także Simone Couturier wraz z całą grupą studentów z Francji przebywających tu na wakacjach. Tu też poznałem osoby należące do Klubu Autostopowiczów „Klakson”, do którego to klubu po powrocie do Warszawy dołączyłem. Spotykaliśmy się w lokalu PTTK na Rynku Starego Miasta, gdzie organizowane były odczyty i spotkania z ciekawymi ludźmi (pamiętam spotkanie z brytyjskim korespondentem, który z Himalajów relacjonował wejście Edmunda Hillary’ego i Tensinga Bhutii na Mount Everest).
Z kolei dzięki znajomym z „Klaksonu” trafiłem do studenckiego Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Klub miał kontakty z Ambasadą USA i kiedy przez Warszawę przejeżdżała kopia filmu „The Bridge on the River Kwai” (w Polsce wszedł na ekrany wiele lat później) zorganizowano dla klubu pokaz filmu. Miałem okazję być na projekcji. Film świetny. Kilkanaście lat później czytałem powieść Pierre’a Boulle pod tym tytułem, stanowiącą podstawę scenariusza, zaś pół wieku później przechodziłem przez most (już inny) nad rzeką Kwai, jechałem Death Railway – zbudowaną przez jeńców linią kolejową i byłem na cmentarzu w Kanchanaburi, gdzie leżą setki jeńców, którzy nie doczekali końca budowy.
Po powrocie do Warszawy, dzięki wspomnianej Marysi, krąg znajomych znacznie się rozszerzył. Z jednej strony byli to studenci z wydziału geodezji, na którym Marysia studiowała, z drugiej zaś jej koleżanki szkolne z Gimnazjum i Liceum im. M. Skłodowskiej-Curie, m.in. Iza Skowronek i Elżbieta Jaszczołt. Z tą ostatnią od wiosny następnego roku zacząłem się spotykać.
Elżbieta była atrakcyjną, wysoką (170 cm), szczupłą blondynką o zdecydowanym charakterze. Studiowała na Wydziale Inżynierii Sanitarnej. Mieszkała przy al. Świerczewskiego (dzisiaj al. Solidarności), między pl. Dzierżyńskiego, a al. Marchlewskiego. Często zdarzało się, że kiedy rozstawałem się z nią późnym wieczorem, tramwaje już nie chodziły (myto tunel), więc do domu, na Pragę, wracałem „per pedes apostolorum”.
Lato roku 1959 to początkowo praktyka w Zakładach Wytwórczych Lamp Elektrycznych im. Róży Luksemburg przy u. Karolkowej w Warszawie. Następnie wakacje – spływ kajakiem (wraz z kolegami z sekcji) dużym odcinkiem Krutyni, ponowny pobyt w ośrodku ZSP w Giżycku w gronie kilku osób, w tym z Maćkiem Piwowskim, z którym dzieliłem namiot i pobyt w Jastrzębiej Górze, gdzie rodzice przebywali na wczasach. Tam poznałem Marylkę, z którą związałem się na jakiś czas, zaś przebywający tam również Bratek poznał Wiesię Stepnowską – późniejszą żonę. Pojechałem także na przeciwległy koniec Polski, do Muszyny, gdzie Janek Mieszczański był wychowawcą na kolonii.
Ostatni, nominalnie piąty, ale dla mnie szósty już rok studiów, to jeszcze trochę wykładów, głównie z dziedziny techniki świetlnej i pisanie pracy dyplomowej. Promotorem mojej pracy był doc. Władysław Felhorski, zaś jej tematem – Oświetlenie szpitali.
W pierwszej fazie zacząłem szukać materiałów. I tu zaczęły się „schody”. Okazało się, że materiałów z tej dziedziny po prostu nie ma. Pierwszym tekstem, na który się natknąłem była książka na temat oświetlenia, ale po węgiersku (Világitás Technikai – Technika Świetlna). Język, jak wiadomo, „niezwykle popularny”. Szukając pomocy dotarłem do doktora Mroczka z Uniwersytetu Warszawskiego. Czy pomoże? Ależ chętnie. Przetłumaczy za ileś tam złotych od strony (a to blisko 200 stron). Zaproponowałem inne rozwiązanie – „kupno czasu” w uzgodnionej cenie za godzinę, wykorzystanego w ten sposób, że czytał i tłumaczył słownie najpierw tytuły rozdziałów (nieinteresujące odrzucałem), a kiedy doszedł do treści dla mnie istotnych – prosiłem o słowne tłumaczenie tekstu.
W tym też czasie, wiosną 1960 r., pojawiła się możliwość wyjazdu na praktyki zagraniczne. Rekrutację prowadził ZSP. Zgłosiłem chęć i zostałem zakwalifikowany. Pierwszym możliwym miejscem praktyki było miejsce dla mechanika lub elektryka. Przegrałem z mechanikiem, który miał lepszą ocenę na egzaminie z języka angielskiego. Później pojawiły się dwa miejsca dla elektryków: W Jugosławii i w Niemczech Zachodnich. Bardziej atrakcyjna była Jugosławia (klimat, morze). I znowu przegrałem, z poznanym wówczas, późniejszym przyjacielem Jankiem Grzonkowskim. Przypadł mi więc wyjazd do RFN (Republiki Federalnej Niemiec), do Dortmundu.
Zakwalifikowanie się nie oznaczało końca kłopotów, a przynajmniej – niepewności. Niepewności co do wyjazdu w ogóle (RFN to przecież wraży kraj), jak i co do terminu. Polecenie – czekać. Ile czasu – nie wiadomo. Tym nie mniej trzeba było wyciągnąć podręczniki do nauki niemieckiego i jeszcze przed wyjazdem nauczyć się choć trochę. Niezwykle pomocny okazał się podręcznik rosyjski, szczególnie w dziedzinie fonetyki (z niego nauczyłem się prawidłowej wymowy głoski „ich-laut”).
Elżbieta po zakończeniu sesji egzaminacyjnej wyjechała na Pomorze. Czerwiec dobiegł końca, więc i ja, spodziewając się wyjazdu do Niemiec na jesieni (może po egzaminie dyplomowym?) zacząłem się szykować do jazdy w tym samym kierunku.
Nagle gwizd, nagle świst. 2. lipca – telegram „Przyjechać gotowym do wyjazdu w dniu 5. lipca; zabrać 1500 zł na przejazd; Komisja Nauki”.
I zadowolenie i niechęć (rozstanie z dziewczyną). Przypominają się słowa Anatola France’a „Wszelkie zmiany, nawet najbardziej pożądane, odznaczają się melancholią, albowiem to z czym się rozstajemy jest cząstką nas samych”.
Na gwałt szykowanie do wyjazdu – pranie, prasowanie, sprawy pracy dyplomowej, forsa, zakupy map, przewodników, prowiantu itp. Udało się. 5. lipca zjawiamy się (razem ze mną Bogdan Kuran z Wydziału Budownictwa, który ma jechać do Essen) w siedzibie Rady Naczelnej ZSP. Po dłuższym oczekiwaniu okazało się, że wiz nie załatwiono.
Wreszcie wizy są. Wyruszamy (z Bogdanem) w czwartek wczesnym popołudniem, pociągiem z Dworca Gdańskiego. Wcześniej – kupno biletów, wymiana pieniędzy (mam prawo zakupić równowartość 5-ciu dolarów, tj. 21 marek!).
Do Kunowic na granicy jeszcze mogę jeść i pić za złote, później już nie. W Kunowicach, czy we Frankfurcie nad Odrą, zmiana załogi pociągu na niemiecką. Bogdan mówi „chodź, pogadamy z konduktorem, poćwiczymy niemiecki”. „Ale ja nie mówię po niemiecku”. „To się osłuchasz”. Poszliśmy. Kiedy konduktor dowiedział się, że jesteśmy z Warszawy, strasznie się ucieszył i trzymając ręce jak na pistolecie maszynowym wykrzyknął „Warschau, ja, ich war da, ra ta ta ta ta (Warszawa, tak, byłem tam, ra ta ta ta ta)”.
Berlin, Hannover – przesiadka, wreszcie Dortmund. Tramwaj i dojeżdżam do fabryki „Dortmunder Brückenbau C.H. Jucho Dortmund” produkującej dźwigi i suwnice. Opiekun praktykantów sympatyczny, ale mówi tylko po niemiecku (po angielsku zaledwie kilka słów, ja już więcej potrafiłem po niemiecku). Kilka formalności na miejscu, potem w furgon i jedziemy na kwaterę, do Frau Kunz przy Holzwickederstrasse 44. Następnie do miasta załatwić zameldowanie, tygodniowy bilet tramwajowy i zakup odzieży roboczej (nie mam forsy, kupuję jedynie dżinsy, będę pracował w przywiezionej koszuli). Opiekun zaprosił mnie jeszcze na piwo, po czym wsiedliśmy do tramwaju i do domu. On wysiadając w pobliżu fabryki powiedział „jeszcze 4 przystanki i wysiadasz”. Nie dodał, że po drodze był przystanek „na żądanie”. Wysiadłem za wcześnie i zgubiłem się. Nie poznaję okolicy, nie pamiętam adresu. Zastanawiam się, czy będę musiał czekać do poniedziałku i dopiero w fabryce dowiedzieć się gdzie mieszkam? Na szczęście przypomniałem sobie, że przy zameldowaniu dostałem kwitek. Wyciągnąłem, a na nim, na szczęście, był adres.
Pierwszy okres w Dortmundzie bardzo ciężki. Po opłacie za meldunek, kupnie biletu i spodni zostało mi ok. 3 DM (marek), a wypłata dopiero po tygodniu. W poniedziałek dowiedziałem się, że pierwsza tygodniówka (65 DM) jest zatrzymywana i wypłacana dopiero na koniec. Muszę więc przeżyć 2 tygodnie. Na szczęście zgodzono się wypłacić mi zaliczkę 20 DM (na okres do najbliższej wypłaty). Inaczej nie byłbym w stanie ani jeść (choć, jako praktykantowi, przysługiwały mi darmowe obiady w stołówce), ani kupić Wochenkarty (tygodniowego biletu tramwajowego). Nadto, aby w domu coś zjeść na gorąco lub choćby wypić herbatę, musiałem kupić maszynkę elektryczną. Szczęśliwie przeżyłem, choć miałem alternatywę: czy kupić mleko na śniadanie, czy chleb na kolację. Jakież jednak było moje zaskoczenie, kiedy w piątek nie dostałem wypłaty. Coś się zatarło w księgowości czy rachubie. Na szczęście miałem już w pracy znajomych, którzy poratowali mnie pożyczką 20 DM. W poniedziałek dostałem wypłatę (pomniejszoną o zaliczkę), oddałem pożyczkę i jak panisko zostałem z 25-ma markami, ale już tylko na 4 dni. A w piątek, po kolejnej wypłacie, skończyły się moje kłopoty finansowe.
Pierwsze zaskoczenie było przy przekroczeniu progu zakładu. Portiernia jest, ale portier służy jedynie informacją. Żadnej kontroli, ani przy wejściu, ani przy wyjściu. Żadnego odbijania kart pracy, ale każdy zjawia się o 6:30 (godzina rozpoczęcia pracy) i każdy do 15:50 (koniec pracy) pozostaje na stanowisku. Przerwy o 9:00 (śniadaniowa) i o 12:30 (obiadowa). Obiady, choć dla mnie darmowe, to podłe.
Praca niezbyt ciężka – montaż aparatury sterowniczej w suwnicy, ale niesłychanie uciążliwa. Montaż odbywał się wewnątrz stalowego pudła suwnicy. W tym samym czasie młotami pneumatycznymi lub elektrycznymi ścinano złe spawy, a następnie pudło ponownie spawano. Hałas przy ścinaniu spawów nieprawdopodobny. Przy spawaniu zaś blask rażący oczy i gryzący dym utrzymujący się wewnątrz pudła (bez przewietrzania) przez długi czas.
Później wykonywałem także inne prace w warsztacie jak naprawa narzędzi itp. (nauczyłem się spawać elektrycznie). W warsztacie wszystkie prace wykonywane na stojąco, brak jakiegokolwiek miejsca do siedzenia „bo na siedząco pracownik zasypia”. Wykonywałem także prace instalacyjne, m.in. prowadzenie instalacji na dużej wysokości – praca wykonywana niemal na szczycie drabiny o wysokości 12 m bez żadnego zabezpieczenia. Nawiasem mówiąc, kiedy nieśliśmy drabinę nie wyglądała na tak wysoką, jak wówczas, kiedy na niej stałem i spoglądałem z jej szczytu (a sam szczyt był na wysokości piersi) w dół.
Pojechałem do Niemiec bez znajomości języka niemieckiego (jeden semestr prawdziwego lektoratu na uczelni + samodzielna nauka przed wyjazdem, to nic). Pobyt w Dortmundzie wykorzystałem więc do nauki. W pracy „osłuchiwałem” się, zaś codziennie po pracy siadałem do książki i od dwu do pięciu godzin uczyłem się języka. Trochę ten język poznałem – słownictwo, podstawowe reguły gramatyczne, wymowa, rozumienie prostych tekstów, a także zdań wypowiadanych wyraźnie, do mnie (po powrocie byłem w stanie udzielać korepetycji uczniowi 2-giej klasy liceum). Nawet włócząc się po Dortmundzie z Ray’em Butlerem (studentem z Anglii odbywającym praktykę w tym samym zakładzie), rozmawialiśmy po niemiecku. Jednakże rozumienie słowa mówionego wówczas, kiedy Niemcy rozmawiali między sobą, pozostawało na znikomym poziomie. Po 10-ciu tygodniach pobytu byłem zaledwie w stanie zidentyfikować, gdzie się jedno słowo kończy, a drugie zaczyna.
Po dwu tygodniach pobytu niemieccy koledzy zaprosili mnie do kina (film amerykańsko-włoski, ale dubbingowany, więc nie rozumiałem) i na piwo. Dortmund, liczący ok. 600 tys. mieszkańców, miał (i chyba ma nadal) przydomek „Bierstadt“ – miasto piwa. W mieście było bowiem 8 browarów.
W tamtych latach polskie piwo było podłe, dortmundzkie o dwie klasy lepsze. Ponadto serwowane nie w kuflach, lecz w szklaneczkach 0,2 l, zimne. Wypiliśmy po 8 lub więcej szklaneczek. Dla mnie była to „pierwsza lekcja” picia piwa. Cenę tej lekcji płaciłem następnego dnia rano (szczęśliwie – niedziela). Takiego kaca w życiu nie miałem, ani wcześniej, ani później. Niewiele pomogła gorąca herbata czy proszki od bólu głowy. Pomogła zimna Coca-Cola nabyta w pobliskim kiosku.
Nie był to czas, kiedy sklepy wyposażone były w lodówki, czy lady chłodnicze, ale w zwykłym kiosku można było dostać zimną colę. Po prostu butelki trzymane były w skrzynce z wodą i lodem. Cena małej butelki (0,2 l) wynosiła wówczas w kiosku – 20 Pf (fenigów), w Wirtschaft – Gaststätte (gospodzie) na stojąco, przy barze – 30 Pf, na siedząco, przy stoliku – 40 Pf, zaś w restauracji pod szczytem wieży telewizyjnej – 60 Pf.
Wieża telewizyjna znajduje się na terenie Westfalenpark (wstęp do parku płatny). Park świetnie utrzymany, stawy (na jednym łódki), fontanny, wśród których „organy wodne” – fontanna o (być może) 100 dyszach, „grająca” w takt muzyki. Wieczorem – zieleń iluminowana (co mnie jako adepta techniki oświetlania szczególnie interesowało). Jednego z wieczorów – Lichtfest (święto światła) kiedy to obok normalnego oświetlenia i iluminacji, na trawnikach rozstawiono tysiące lampionów. Na półwyspie jednego ze stawów – estrada, zaś vis-á-vis (za wodą) – amfiteatralna widownia.
Niedaleko – Westfalenhalle – olbrzymia hala widowiskowo-sportowa, a właściwie cały kompleks, gdyż obok niej znajdują się inne obiekty, takie jak pływalnia, czy lodowisko-wrotkowisko. W pobliżu stadion sportowy. Tu, po olimpiadzie w Rzymie, odbywał się meeting lekkoatletyczny z udziałem polskich zawodników. Poszliśmy razem z Wolfgangiem Kalitzkim – Niemcem pracującym w tym samym wydziale i jeszcze kilkoma innymi. Miałem okazję zobaczyć jak straszliwie zmęczeni byli zawodnicy po biegu na 400 m. Kiedy już doszli do siebie, namówiony przez Wolfganga, wszedłem na płytę stadionu i zamieniłem kilka słów z którymś z polskich zawodników. Takie rzeczy jak wejście widza na płytę stadionu, były wówczas dopuszczalne.
W Dortmundzie był (a może nadal istnieje) Auslandsinstitut – coś w rodzaju domu kultury dla obcokrajowców. Instytucja umożliwiająca spotkania, organizująca różne wydarzenia kulturalne, potańcówki, a także wycieczki krajoznawcze.
O kuchni niemieckiej nie mogę wiele powiedzieć. Obiady w fabrycznej stołówce – podłe, ale to nie jest jeszcze świadectwem. Obiady w gospodzie, również bez rewelacji. Ale raz Anant – student z Indii poznany w Auslandsinstitut, zaprowadził mnie do wypatrzonego przezeń Wirtschaftu na Ochsenschwanzsuppe (zupę ogonową) – świetna. Smakowała mi także Kartoffelsalat – sałatka z ziemniaków z sosem na bazie majonezu.
Wyjazd do Dortmundu na praktykę miał szereg pozytywnych aspektów. Po pierwsze – poznanie świata i ćwiczenie samodzielności. Po drugie – nauka języka. Było to jednak okupione rozłąką z Elżbietą. Pisałem długie listy, niekiedy przekraczające 30 stron formatu A5. Przyjąłem metodę sukcesywnego ich pisania i wysyłania raz w tygodniu. Dwie rzeczy jednak nie dotarły – duża, przekraczająca rozmiar A5, widokówka ze zdjęciem Westfalenhalle i pocztówka dźwiękowa z nagraniem „Petit Fleur“ w wykonaniu Sidney’a Becheta.
W zaświadczeniu z pracy (Zeugnis) napisano, że „Die ihm übertragenen Arbeiten hat er stets gewissenhaft und zu meiner vollsten Zufriedenheit ausgeführt.” (Powierzone mu prace wykonywał sumiennie i ku mojemu pełnemu zadowoleniu), a także “Seine Führung während dieser Zeit war einwandfrei” (Jego prowadzenie się w tym czasie było bez zarzutu). Potwierdzeniem tego było to, że proponowano mi przedłużenie pracy. Nie wyraziłem jednak zgody. Wcześniej planowałem też, że za odłożone pieniądze spędzę kilka dni we Włoszech. Jednak tęsknota była tak silna, że „ani dnia dłużej”.
No i trzeba było wrócić do przerwanej pracy dyplomowej. Materiałów w dalszym ciągu brak. W bibliotece lekarskiej znalazłem niemiecką książkę nt. techniki operacyjnej. Choć już znałem trochę język, to zdania były tak długie (nawet na ¼ strony), że kiedy dojechałem do końca zdania, nie wiedziałem już co było na początku.
Któregoś dnia na Politechnice zagadnął mnie prof. Oleszyński
„Jak tam praca?”
„Nie mogę znaleźć materiałów, Panie Profesorze”.
„A „Lux” Pan czytał?” (Lux – francuski miesięcznik oświetleniowy).
„Niestety, nie znam francuskiego”.
„Jak to, pisze Pan pracę dyplomową, a nie zna Pan języków obcych?”
„Może nie jest tak źle, jeżeli znam angielski, rosyjski, włoski i niemiecki, to trudno powiedzieć, że nie znam języków.”
„Eee, skoro Pan zna cztery, to zna Pan i francuski.”
(Rzeczywiście, później okazało się, że czytając tekst techniczny w języku francuskim potrafiłem zrozumieć ponad 90%).
Wreszcie znalazłem materiały. Dotarłem też do Biura Projektów Służby Zdrowia (na ul. Chełmskiej). I powoli, powoli praca zaczęła nabierać kształtu. Kiedy już oddałem ją do akceptacji doc. Felhorskiego, ten doszedł do wniosku, że powinienem jeszcze zaprojektować szpitalną oprawę oświetleniową. Z dodatkowego zadania nie byłem zadowolony.
A sprawa zakończenia pracy stawała się pilna. Otrzymałem bowiem z Dziekanatu pismo, w którym wyznaczono mi ostateczny termin złożenia pracy i zdania egzaminu (koniec listopada). O ww. piśmie, jak i o wcześniejszych perturbacjach, wiedzieli jedynie ojciec i Elżbieta. Mamy nie chciałem denerwować.
Nad końcowymi fragmentami pracy często mozoliłem się u Elżbiety. Wspomagała mnie zarówno psychicznie, jak też dostarczając mi papierosy, o które prosiła ojca (sama nigdy nie paliła). Paliłem wtedy „jak smok” – ok. 45 sztuk (ponad dwie paczki) dziennie i kiedy skończyłem drugą paczkę, ratunkiem była pomoc ze strony ojca Elżbiety.
Wreszcie praca została zakończona i zaakceptowana. Wyznaczono mi też termin egzaminu. 30-go listopada stanąłem przed komisją egzaminacyjną, która oceniła mój trud i wiedzę pozytywnie. Przed salą czekała na mnie Elżbieta, z którą natychmiast pojechaliśmy do ojca. Tata zaprosił nas do Bristolu. A potem do domu, gdzie pokazałem mamie pismo z uczelni. „Jezus, Maria i co zrobiłeś!” krzyknęła. „Zdałem”.
Fot. 1 – na obozie w Giżycku 1958 r.: przed wypłynięciem; jedyną osobą którą identyfikuję jest francuska studentka Simone Couturier.
Fot. 2 – wycieczka techniczna do Wilkas k/Giżycka 1959 r.: na drodze do Wilkas; na zdjęciu: Janus Kulesza (częściowo przysłonięty), Lusia (Alicja) Peczyńska (rocznik wyżej), ja, Tadeusz Bełdowski i Tadeusz Orłowski (rocznik wyżej).
Fot. 3 – wycieczka techniczna do Wilkas k/Giżycka 1959 r.: na jeziorze Niegocin: osoby Basia Ryglewicz i Tadeusz Bełdowski.
Fot 2.1 – Obóz wojskowy Wierzbiny k/Orzysza 1958 r. – apel
Fot 2.2 – Obóz wojskowy Wierzbiny k/Orzysza 1958 r. – maszerują chłopcy
Fot 2.3 – Obóz studencki w Giżycku 1959 r. – po wygraniu wyścigu
pływackiego (z prawej ja z wieńcem na głowie)
Fot 2.4 – Obóz studencki w Giżycku 1959 r. – pogaduszki (w środku – ja,
w okularach, z chustą na szyi)
Czekamy na elektryczne wspomnienia do Pamiętnika Absolwenta
Podzielcie się z nami swoimi wspomnieniami związanymi z niezapomnianym czasem spędzonym na WYDZIALE ELEKTRYCZNYM PW.
Poznaj niesamowite elektryczne historie!
Kategorie
Kronika wydarzeń