( Home page )

Krzysztof Skulimowski — Sybirak i dokumentalista

Kiedy zeszły syberyjskie śniegi, w tajdze odnajdywali ludzkie szkielety. Białe kości starannie oczyszczone przez leśną zwierzynę i wszędobylskie mrówki. To jedna z tych rzeczy, które pamięta z zesłania… Aż dziw, że pod koniec zawodowej kariery nie zawahał się przed powrotem do Związku Sowieckiego. Ale to była już inna Rosja — u progu głasnosti i pieriestrojki. Rosja Gorbaczowa, inwestująca w zachodnią technologię. O swym życiu w “drodze”, pisanym między odwiedzinami u “wielkiego brata”, opowiedział nam inżynier Krzysztof Skulimowski z Zakładów Remontowych Energetyki Warszawa SA.

Spotykamy się w stolicy, w siedzibie firmy przy ul. Elektrycznej 2a. Gabinet jest niewielki, skromnie urządzony — przynajmniej jak na asystenta zarządu, długoletniego kierownika Wydziału Remontu Maszyn Elektrycznych i członka Rady Nadzorczej (od 1991 r. pan Krzysztof powinien być na zasłużonej emeryturze, zwłaszcza po tych jego dwóch zawałach…).
 Właściwie to mógłbym opisać jego historię bez tego spotkania. Przygotował dla mnie bowiem dziesiątki kserokopii: dyplomów, angaży, legitymacji. Jest i życiorys, który powstał przy jakiejś tam okazji. Wszystko starannie posegregowane i opisane. Wiem jak to jest — mówi pan Krzysztof. — Sam trochę piszę. Żeby o człowieku skreślić kilka słów, najpierw trzeba dowiedzieć się o nim jak najwięcej.

Taka była potrzeba Na dawne ziemie polskie zawitał szczęśliwie w 1944 r. Po wojnie wylądował u rodziny w Łańcucie (choć transportem jechał na Ziemie Zachodnie). Ukończył szkołę podstawową, a liceum ukończył w pobliskim Rzeszowie – maturę zdał w 1952 r. Na studia wybrał się ponad 600 kilometrów dalej (widać z Rosji pozostało mu zamiłowanie do “dużych” odległości). — Dlaczego wybrał pan Gdańsk i Politechnikę? — pytam.
 - Taka była potrzeba… Kraj podnosił się z wojennych zniszczeń, powstawał przemysł, który potrzebował energii. Poza tym: pojechaliśmy do tego Gdańska całą paczką. W grupie raźniej! I tak to jakoś samo wyszło.

Po trzech latach został inżynierem. — Takie były czasy: szybko potrzebowano inżynierów, więc studia były trzyletnie — wspomina. A że wykształcenia było mu mało, pojechał do Łodzi. Zrobił dyplom i magisterium – jako specjalista od maszyn elektrycznych i transformatorów wylądował z nakazem pracy w zrujnowanej stolicy. Najpierw był angaż w Elektrowni Warszawskiej (1956-1964), potem przeniesienie służbowe do powstającego właśnie Zakładu Remontowego Energetyki.

Czterdzieści lat minęło… I tu zaskoczenie: śledząc życiorys inż. Skulimowskiego należałoby się raczej spodziewać, że w firmie nie zagrzeje miejsca na dłużej, tylko – z takich czy innych powodów – ruszy dalej. Tymczasem został! I to na ponad 40 lat! W tym czasie zajmował się remontami maszyn elektrycznych. Przede wszystkim jednak pracował z ludźmi i dał się poznać jako dobry kierownik oraz organizator. To jego dziełem był Wydział Remontu Maszyn Elektrycznych – dobrał odpowiedni sprzęt oraz skompletował i przeszkolił załogę, która przez lata zajmowała się serwisem maszyn elektrycznych w elektrowniach i elektrociepłowniach Centralnego Okręgu Energetycznego. Wdrożył wiele projektów racjonalizatorskich, uzyskał jeden patent.
     Z pracą w ZREW-ie związane są też dwa zagraniczne kontrakty. W latach 1980-1982 wyjechał do Czechosłowacji, gdzie zatrudniono go jako inspektora nadzoru elektrycznego na budowie 1050-megawatowej elektrowni Pruneřow II. – To była niezwykła budowa – wspomina. – Wszystkie urządzenia elektryczne pochodziły z Polski, w szczytowym okresie pracowało tam około pięciu tysięcy Polaków, a cały obiekt powstał w zaledwie cztery lata.
     W 1990 r. wyjechał do Związku Radzieckiego, gdzie pracował do 1991 r. – był kierownikiem Odcinka Budowy Zakładu Rur Bezszwowych w miejscowości Wołżskij koło Wołgogradu (dawny Stalingrad).

Belfer z powołania Kolejna karta w historii pana Krzysztofa to belferstwo. Żeby o tym opowiedzieć, trzeba sięgnąć wstecz – do czasów studenckich. Kiedy pobierał nauki w Gdańsku, polskich książek z przedmiotów zawodowych było jak na lekarstwo. Radzieckich za to w brud. A człowiek radziecki miał to do siebie, że chłonął całą wiedzę z Zachodu i “sprzedawał” jako swoją. Przyszły inżynier język rosyjski znał jak mało kto w jego otoczeniu (w końcu spędził całe pięć lat w okolicach Archangielska…), czytał więc, co tylko wpadło mu w ręce, a zdobyte w ten sposób wiadomości referował kolegom. Widać nauczanie przedmiotów zawodowych w technikum elektrycznym przypadło mu do gustu, bo kiedy w 1959 r. zastąpił w szkole chorego kolegę, tak już zostało i z oświatą związał się na 21 lat (z czego przez 16 lat prowadził zajęcia w Zespole Szkół Zawodowych EC Siekierki).
     Był też promotorem prac magisterskich na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej. Do dziś przyjaźni się z jednym ze swych studentów – obecnie profesorem Wojciechem Urbańskim.


Laurów dostatek. Za swe osiągnięcia inż. Skulimowski był wielokrotnie nagradzany, m.in. dwukrotnie Złotym Krzyżem Zasługi. Tych wyróżnień ma zresztą bez liku, jak chociażby  złotą odznakę Zasłużony dla Energetyki czy ministerialną nagrodę z resortu oświaty.
    Jednak najbardziej ceni sobie przyznany w 2006 r. Krzyż Zesłańców Sybiru (członkiem Związku Sybiraków jest od 1989 r., należy też do Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych). Ciepło wspomina przyznanie odznaki “Zasłużony budowniczy elektrowni Pruneřow II”, nadany w 1982 r. przez kierownictwo budowy.
     Pan Krzysztof na laurach nie spoczywa. Od lat współorganizuje konferencje naukowo-techniczne (m.in. dotyczące transformatorów energetycznych), wygłasza referaty, publikuje w prasie fachowej (od 1983 r. w różnych tytułach umieścił blisko 50 artykułów). Od 1957 r. jest aktywnym członkiem Stowarzyszenia Elektryków Polskich (ma uprawnienia do prowadzenia kursów zawodowych, jest też rzeczoznawcą).

Życie zaczyna się po czterdziestce! W przypadku pana Krzysztofa tak właśnie można powiedzieć. Tyle tylko, że chodzi nie o 40 lat życia, a pracy zawodowej. W 1991 r. inżynier przeszedł na zasłużoną emeryturę, chociaż przeszedł to złe słowo, bowiem w ZREW-ie pracuje do dzisiaj! Często śmieje się nawet, że “żyje, bo wciąż pracuje”.
     W latach 1992-2003 był zastępcą przewodniczącego Rady Nadzorczej ZREW SA. W 1998 r. zdał egzamin państwowy na kursie dla członków rad nadzorczych jednoosobowych spółek skarbu państwa. Między 1988 r. a 1989 r. ukończył też studia podyplomowe na Wydziale Elektrycznym Politechniki Łódzkiej.

Kodak, model 1916. A jak to jest z tym pana fotografowaniem? — pytam, wiedząc, że pan Krzysztof z lubością uwiecznia teraźniejszość na nieruchomym obrazku.
     - Zdjęcia robię od… zawsze — odpowiada. To od zawsze w jego przypadku oznacza rok 1944. Wówczas to wracał z syberyjskiej niewoli do Polski, przez rodzinne strony. Najpierw jednak zatrzymał się w Mizienówce w pobliżu miejscowości Szumskaja. Wraz z rodziną pracował w polu i przy odbudowie cukrowni. Krewnym matki pana Krzysztofa jakoś udało się załatwić, że pozwolono im pojechać do rodzinnego domu w Równem, który w czasie, gdy właściciele byli zesłani w głąb Rosji zajął radziecki prokurator, a dziadkowie gnieździli się w jednym pokoju. Wtedy to dostał w prezencie od seniora rodu aparat fotograficzny Kodak z 1916 r. ale ze zdjęć wyszły nici, bo kliszy nijak nie szło załatwić… A Kodak? Ma go do dzisiaj. Skórzany mieszek musiał tylko wymienić, bo stary się przedarł i między soczewkę obiektywu a fotograficzną błonę wkradało się niepotrzebne światło. Aparat towarzyszy mu więc od Równego, z którego musiał wyjechać nękany przez NKWD – bo niegdysiejsze ziemie polskie nie były już polskie, dawne rubieże nie zgadzały się z nowym kształtem ludowych granic.
     Zdjęcia robi – jak sam mówi – by zatrzymać czas. - Wie pan, czego najbardziej mi żal? Brzydoty tej zniszczonej Warszawy. Nie robiłem zdjęć ruin, czekałem, aż powstanie coś nowego. To był błąd – przyznaje po latach fotografik. Teraz posługuję się aparatem cyfrowym, bowiem Kodak z 1916 roku to już zabytek muzealny,choć jeszcze sprawny.


W drodze Wprawdzie związał się z jedną firmą na niemal całe zawodowe życie, ale duszy podróżnika nikt nigdy z niego nie wypędził. Zawodowo był m.in. w Anglii, Niemczech i Bułgarii. Odwiedził Indie i Arabię Saudyjską. Z Indii, z Bokaro, przywiózł w 1992 r. ciekawe zdjęcia – tamtejszej ulicznej restauracji, – czy też ulicznego salonu fryzjerskiego oraz wiele zatrzymanych w kadrze widoków przedstawiających folklor tego rejonu świata. Globtroterskie zamiłowania znalazły upust w karawaningu (jest członkiem Polskiej Federacji Campingu i Caravaningu, działał jako wiceprezes sekcji Motorowo-Carawaningowej – w Związkowym Klubie Sportowym “Elektryczność” przy Centralnym Okręgu Energetycznym). Autem, z przyczepą, lub namiotem, przemierzył niemal całą Europę.

Śnieżna toyota i dwie białe škody Zanim wszedłem do gabinetu inżyniera, po raz kolejny przeczytałem w jakiejś gazecie, że mamy “kryzys autorytetów”. I że to źle, bo bez autorytetów pokolenie mp3 utonie w morzu komercji, niderlandzkiej trawki i szwedzkiej rozpusty – chociaż Szwedzi to w znacznej mierze protestanci… A może z tymi autorytetami nie jest u nas tak źle? Może tylko nie potrafimy ich odszukać wśród wielu wartościowych ludzi? Myślałem o tym, patrząc na jedno ze zdjęć zrobionych przez pana Krzysztofa. Zdjęcie prywatne, więcej niż normalne. Na działce, pośrodku, pod drzewkiem, biała toyota pana Krzysztofa. A po obu stronach dwie škody jego “dzieci” – też białe. I zacząłem się zastanawiać: co skłoniłoby mnie do zakupu białego samochodu? Może autorytet? Zapytałem o ten kolor inżyniera. – Tak się jakoś złożyło – odpowiedział. Jak zresztą w całym jego bogatym życiu…

- Wie pan…, jest pan trochę jak Jack London, który wykonywał ponoć kilkanaście zawodów. Był kłusownikiem, szukał złota na Alasce…

- Z tych dwóch zajęć był zresztą najbardziej znany – dopowiada pan Krzysztof, po czym zaczyna historię o harcerskiej drużynie z Rzeszowa i poniemieckich szybowcach (drużyna była lotnicza, szybowali z lotniska pod Jelenią Górą, później loty mieli spod Warszawy – z Miłosnej). Mówi też o pracy w latach 1948-49 w “Służbie Polsce” – w warunkach skoszarowanych (spali w namiotach) kopał piasek na Pustyni Błędowskiej w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Pokazuje też zezwolenie III kategorii na obsługiwanie aparatów do wyświetlania filmów, wydane przez  Ministerstwo Kultury i Sztuki, bo wśród wielu umiejętności, jak chociażby pilotaż szybowca (ma tzw. trzy mewki — najwyższą odznakę szybowcową), mgr inż. elektryk wymienić może obsługę kinematografu. Próbuję wyjść, ale nie mogę. Bo nie zostawia się tak ludzi i ich historii. Przy czym wiem, że z tej opowieści powinna powstać książka…

Dariusz Wojtala
fot. archiwum Krzysztofa Skulimowskiego

—————————————————————————

Z reporterskiego obowiązku dodam, że historia rodziny pana Krzysztofa została już spisana przez jego kanadyjskich krewnych.
“Skulmoski descendants in Canada 1898-1998” — tak rzecz się zowie, a “Skulmoski”, nie “Skulimowski”,
figuruje tam tylko dlatego, że urzędnik portowy w 1898 r. zapisał ich nazwisko tak, jak je usłyszał.
Gdyby na jego miejscu siedział ktoś taki, jak pan Krzysztof, na pewno wszystko byłoby w porządku!

( Home page )