|
W czasie pisania
"Bożego igrzyska" Normanowi Daviesowi towarzyszyła intencja przechowania
pamięci o niepodległości Polski z myślą o tych, którzy znali tylko jej
niewolę. We wstępie do obecnych wydań tej samej książki jej autor stwierdził
już, że dziś trzeba przypominać o niewoli i pokazywać, jak łatwo można
wolność utracić. Przestroga znanego historyka wydaje się przechodzić bez
echa. Czy to nie dziwne w kraju, który w dwóch minionych stuleciach cieszył się
niezawisłością w sumie przez trzy dziesięciolecia? I czy nie jest paradoksem, że
jeszcze kilkanaście lat temu większość rodaków raczej wątpiła w możliwość
doczekania niepodległości, a dziś wyrażenie troski o jej utrzymanie jest
sposobem na wyrobienie sobie opinii wariata?
Rzeczywiście – mamy szczęście żyć w czasach, w których nasz
kraj cieszy się niemal bezprecedensowym komfortem sytuacji międzynarodowej.
Nasze położenie polityczne nie jest, oczywiście, idealne, ale przecież
zasadniczo lepsze od zaznanego przez zdecydowaną większość pokoleń w całych
dziejach Polski. Czy jednak jest aż tak dobre, by pozwalało nam mieć
niezachwianą pewność trwałego wyzwolenia od zagrożeń niepodległego bytu?
Przecież pierwszym wnioskiem z naszych doświadczeń historycznych jest to, że
istnienie Polski na mapie nie jest faktem oczywistym.
Żadna sytuacja
polityczna nie trwa wiecznie. Co najmniej raz padliśmy już ofiarą wiary w
trwałość sprzyjających warunków międzynarodowych. Od pokoju karłowickiego z 1699
r., pomimo permanentnej wątłości wszystkich dziedzin życia, Rzeczpospolita przez
73 lata istniała w nieumniejszanych rozmiarach. Stan ten rodził przekonanie, że
zewnętrzne bezpieczeństwo jest owocem wewnętrznej słabości, gdyż nie zagrażając
nikomu to samo otrzymujemy od innych. W istocie pierwsza połowa XVIII w.,
podobnie jak czas dzisiejszy, była okresem niezłej dla nas międzynarodowej
koniunktury. Wyeliminowani zostali najgroźniejsi agresorzy – Turcja, a potem
Szwecja. Prusy dopiero rosły w siłę, do tego utarczkami z Austrią odciągając
także Habsburgów od zainteresowania ziemiami niemal bezbronnej Rzeczypospolitej.
Od 1717 r. naszą niezawisłość ograniczały wpływy rosyjskie, które jednak nie
stanowiły okowów niemożliwych do zerwania, gdyby postawa Polaków okazała się
zdecydowana, w miarę powszechna i konsekwentna. Przez całe trzydziestolecie
panowania Augusta III, zawierające w sobie jeden z najdłuższych okresów pokoju w
naszej historii, lekceważyliśmy jaskrawe znaki wzrostu potęgi wszystkich
ościennych krajów. Ufni w trwałość politycznych konstelacji, nie dostrzegaliśmy,
że rosnące różnice potencjałów, będących w dyspozycji sąsiadujących ze sobą
państw, zwykle przynoszą też wzrost apetytów po stronie silniejszych.
Chciałbym mieć podstawy do wiary, że przynajmniej na naszym kontynencie
ostatecznie zrezygnowano z przemocy zbrojnej, jako narzędzia polityki, oraz że
nie powstaną w jej miejsce żadne nowe instrumenty równie skutecznego i
dotkliwego podporządkowywania słabszych. Pomimo rozpowszechniania
euroentuzjastycznej euforii trudno mi też wyzbyć się rezerwy wobec poglądu, w
myśl którego chociaż w Europie doczekaliśmy ostatecznego zmierzchu wszelkich
imperialnych ambicji i pragnień zdominowania, a tym bardziej wyeliminowania
innych.
Nasza "większa ojczyzna" poddawana jest dziś wielkiemu
eksperymentowi, mogącemu przynieść trwałe zbliżenie między narodami, których
relacje przez ciąg pokoleń nacechowane były antagonizmami, a nawet potokami
krwi. Jestem orędownikiem pojednania z wszystkimi sąsiadami bez wyjątku. Ciągle
jednak wiele przesłanek wskazuje na to, że przyjaźń ta nie może być
bezwarunkowa, a zaufanie – nieograniczone. Zasada, w myśl której żaden układ
polityczny nie jest dany raz na zawsze, zobowiązuje też do zastanowienia nad
naszym położeniem w sytuacji jakiegoś gwałtownego zwrotu czy wręcz zburzenia
tworzonego obecnie ładu.
Pod koniec lat osiemdziesiątych podróżowałem
autostopem po Jugosławii. Przynajmniej kilkudziesięciu Serbów, Słoweńców,
Chorwatów pytałem o sytuację w ich kraju. Do dziś brzmią mi w uszach zawsze
takie same odpowiedzi, według których nie było jakichkolwiek konfliktów,
panowała całkowita jedność, a przez zbliżenie, wymieszanie i liczne małżeństwa
słoweńsko-chorwackie czy chorwacko-serbskie stworzył się już w zasadzie
monolityczny naród jugosłowiański. Bardzo często moi rozmówcy dodawali, że
Jugoslavia to je jedno i wyłącznie Kosovo – problema. Czasem też
tłumaczyli, że ta południowa prowincja jest zamieszkana przez Albańczyków i
trudność wynika z faktu, iż to jedyny duży naród niesłowiański w całej, spojonej
braterstwem Jugosłowiańskiej Federacji. Nie minęło kilkanaście miesięcy od
tamtej wędrówki, gdy w ciągłym osłupieniu wsłuchiwałem się w wojenne komunikaty.
Szosę, z której tak często i tak chętnie byłem zabierany w dalszą podróż,
wypełniły tysiące uchodźców, spadały bomby na znane mi spokojne miasta. W
wioskach, które zapamiętałem jako kwitnące pogodą i radością życia, przypominano
sobie nagle o przodkach sprzed dwóch pokoleń, którzy zginęli z rąk czetników
albo ustaszy. Relacje przywodziły na myśl jakże liczne, nagłe i krwawe konflikty
między narodami przez całe pokolenia połączonymi więzami bliskości. A także
gwałtowność i łatwość, z jakimi stają przeciw sobie pod wpływem impulsu nagle
zmienionej sytuacji politycznej. Nie pierwszy raz porządek, robiący wrażenie
stabilnego i obiecującego, wykazał jednak zawodność i kruchość.
Stanowimy
dziś część systemów współpracy gospodarczej, które mogą owocować korzyściami.
Jednakże sam fakt, że PKB głównego partnera jest kilkanaście razy większy od
naszego, nakazuje zakładać, iż co najmniej równie prawdopodobne jest
niebezpieczeństwo stopniowej kolonizacji. Jedno z najsłabszych ogniw UE byłoby
zarazem najgłupsze, gdyby nie uwzględniało takiej ewentualności. Należymy też do
zachodnich struktur sojuszniczych. Zarazem nasze doświadczenia każą pokładać w
nich nadzieje ograniczone i zasadą nadrzędną winno jednak być liczenie przede
wszystkim na siebie. Tym bardziej że NATO coraz częściej zdradza objawy erozji.
Uczestnictwo w UE i Pakcie Północnoatlantyckim oraz wcześniejszy rozpad
imperium sowieckiego zasadniczo zmieniły nasze położenie geopolityczne. Nie
przekreśliły jednak faktu, że od zachodu opieramy się o kraj ponad dwukrotnie
liczniejszy i dysponujący trzecią gospodarką świata, a na wschodzie jesteśmy
świadkami śmiałych prób odbudowy supermocarstwa. Wiele wskazuje na to, że
podnoszący się moloch nie będzie tworem zasadniczo odmiennym od znanych z
przeszłości. Kluczem do odzyskania przez Rosję pozycji wielkomocarstwowej jest
wciągnięcie w swoją orbitę Ukrainy. Porażką polskiej polityki jest to, że
pozostajemy w zasadzie jedynymi zainteresowanymi przeciwdziałaniem tej
tendencji.
Czynniki makroekonomiczne dotyczące Rosji chyba najpełniej
obrazują wyjątkowość naszego obecnego położenia wobec największego obszarem
kraju świata. Według szacunków prof. Roszkowskiego, nasz wschodni sąsiad, jakim
był ZSRS, jeszcze w 1978 r. wytwarzał PKB stanowiący aż 45% amerykańskiego.
Dzisiejsza Rosja, wedle danych "The Economist" osiąga PKB stanowiący mniej, niż
5% produktu USA. Być może też porównanie dzisiejszych wyników gospodarczych
Rosji z naszymi jest powodem do poprawy samopoczucia. Przy naszych 155
miliardach $ PKB – 401 miliardów $ PKB Rosji nie wygląda imponująco, a tym
bardziej groźnie. Jednakże fakt, że mowa o kraju liczącym 145 mln mieszkańców i
17 mln km kw. powierzchni bogatej we wszelkiego rodzaju złoża, powinien
uświadamiać rozmiar drzemiącego potencjału i to, że nędza dzisiejszych
ekonomicznych wskaźników stanowi krawędź absurdu. Najprawdopodobniej Rosja ma
już za sobą dno własnej słabości. Jej anemia nie będzie trwała wiecznie.
Putinowi restaurującemu swoje państwo na wzór poprzednich carów towarzyszy nie
tylko fascynacja własnego ludu, ale też poparcie Niemiec i Francji – szczególnie
ochocze wtedy, gdy zgromić trzeba jakiś nieistotny naród rojący o suwerenności.
Nie jest też przypadkiem, że przez 15 lat niepodległości wśród naszych
demokratycznie wybranych przedstawicieli zawsze istniały siły zdolne skutecznie
zablokować każdy krok w stronę choć częściowego uniezależnienia energetycznego
od Rosji. Nawet ktoś taki, jak Edward Gierek, mógł się poszczycić w miarę
wiarygodnym dowodem zabiegów o choćby namiastkę dywersyfikacji dostaw ropy. Za
jego czasów powstał Port Północny, umożliwiający przyjmowanie tankowców i wraz z
Rafinerią Gdańską, stanowiący namiastkę alternatywy dla surowców rosyjskich. W
niepodległej Polsce te dające szansę energetycznej niezależności
przedsiębiorstwa omal nie zostały oddane Rosjanom, a wokół badającej sprawę
komisji rozpętała się histeria wściekłych ataków.
(…)
Artur
Adamski Osoby, które trafiły w to miejsce
przypadkiem,
zapraszamy na stronę główną naszego
miesięcznika.