Wstecz  


Artur Adamski

Zbyt pewni niepodległości

(fragment)

W czasie pisania "Bożego igrzyska" Normanowi Daviesowi towarzyszyła intencja przechowania pamięci o niepodległości Polski z myślą o tych, którzy znali tylko jej niewolę. We wstępie do obecnych wydań tej samej książki jej autor stwierdził już, że dziś trzeba przypominać o niewoli i pokazywać, jak łatwo można wolność utracić. Przestroga znanego historyka wydaje się przechodzić bez echa. Czy to nie dziwne w kraju, który w dwóch minionych stuleciach cieszył się niezawisłością w sumie przez trzy dziesięciolecia? I czy nie jest paradoksem, że jeszcze kilkanaście lat temu większość rodaków raczej wątpiła w możliwość doczekania niepodległości, a dziś wyrażenie troski o jej utrzymanie jest sposobem na wyrobienie sobie opinii wariata?

Rzeczywiście – mamy szczęście żyć w czasach, w których nasz kraj cieszy się niemal bezprecedensowym komfortem sytuacji międzynarodowej. Nasze położenie polityczne nie jest, oczywiście, idealne, ale przecież zasadniczo lepsze od zaznanego przez zdecydowaną większość pokoleń w całych dziejach Polski. Czy jednak jest aż tak dobre, by pozwalało nam mieć niezachwianą pewność trwałego wyzwolenia od zagrożeń niepodległego bytu? Przecież pierwszym wnioskiem z naszych doświadczeń historycznych jest to, że istnienie Polski na mapie nie jest faktem oczywistym.
Żadna sytuacja polityczna nie trwa wiecznie. Co najmniej raz padliśmy już ofiarą wiary w trwałość sprzyjających warunków międzynarodowych. Od pokoju karłowickiego z 1699 r., pomimo permanentnej wątłości wszystkich dziedzin życia, Rzeczpospolita przez 73 lata istniała w nieumniejszanych rozmiarach. Stan ten rodził przekonanie, że zewnętrzne bezpieczeństwo jest owocem wewnętrznej słabości, gdyż nie zagrażając nikomu to samo otrzymujemy od innych. W istocie pierwsza połowa XVIII w., podobnie jak czas dzisiejszy, była okresem niezłej dla nas międzynarodowej koniunktury. Wyeliminowani zostali najgroźniejsi agresorzy – Turcja, a potem Szwecja. Prusy dopiero rosły w siłę, do tego utarczkami z Austrią odciągając także Habsburgów od zainteresowania ziemiami niemal bezbronnej Rzeczypospolitej. Od 1717 r. naszą niezawisłość ograniczały wpływy rosyjskie, które jednak nie stanowiły okowów niemożliwych do zerwania, gdyby postawa Polaków okazała się zdecydowana, w miarę powszechna i konsekwentna. Przez całe trzydziestolecie panowania Augusta III, zawierające w sobie jeden z najdłuższych okresów pokoju w naszej historii, lekceważyliśmy jaskrawe znaki wzrostu potęgi wszystkich ościennych krajów. Ufni w trwałość politycznych konstelacji, nie dostrzegaliśmy, że rosnące różnice potencjałów, będących w dyspozycji sąsiadujących ze sobą państw, zwykle przynoszą też wzrost apetytów po stronie silniejszych.
Chciałbym mieć podstawy do wiary, że przynajmniej na naszym kontynencie ostatecznie zrezygnowano z przemocy zbrojnej, jako narzędzia polityki, oraz że nie powstaną w jej miejsce żadne nowe instrumenty równie skutecznego i dotkliwego podporządkowywania słabszych. Pomimo rozpowszechniania euroentuzjastycznej euforii trudno mi też wyzbyć się rezerwy wobec poglądu, w myśl którego chociaż w Europie doczekaliśmy ostatecznego zmierzchu wszelkich imperialnych ambicji i pragnień zdominowania, a tym bardziej wyeliminowania innych.
Nasza "większa ojczyzna" poddawana jest dziś wielkiemu eksperymentowi, mogącemu przynieść trwałe zbliżenie między narodami, których relacje przez ciąg pokoleń nacechowane były antagonizmami, a nawet potokami krwi. Jestem orędownikiem pojednania z wszystkimi sąsiadami bez wyjątku. Ciągle jednak wiele przesłanek wskazuje na to, że przyjaźń ta nie może być bezwarunkowa, a zaufanie – nieograniczone. Zasada, w myśl której żaden układ polityczny nie jest dany raz na zawsze, zobowiązuje też do zastanowienia nad naszym położeniem w sytuacji jakiegoś gwałtownego zwrotu czy wręcz zburzenia tworzonego obecnie ładu.
Pod koniec lat osiemdziesiątych podróżowałem autostopem po Jugosławii. Przynajmniej kilkudziesięciu Serbów, Słoweńców, Chorwatów pytałem o sytuację w ich kraju. Do dziś brzmią mi w uszach zawsze takie same odpowiedzi, według których nie było jakichkolwiek konfliktów, panowała całkowita jedność, a przez zbliżenie, wymieszanie i liczne małżeństwa słoweńsko-chorwackie czy chorwacko-serbskie stworzył się już w zasadzie monolityczny naród jugosłowiański. Bardzo często moi rozmówcy dodawali, że Jugoslavia to je jedno i wyłącznie Kosovo – problema. Czasem też tłumaczyli, że ta południowa prowincja jest zamieszkana przez Albańczyków i trudność wynika z faktu, iż to jedyny duży naród niesłowiański w całej, spojonej braterstwem Jugosłowiańskiej Federacji. Nie minęło kilkanaście miesięcy od tamtej wędrówki, gdy w ciągłym osłupieniu wsłuchiwałem się w wojenne komunikaty. Szosę, z której tak często i tak chętnie byłem zabierany w dalszą podróż, wypełniły tysiące uchodźców, spadały bomby na znane mi spokojne miasta. W wioskach, które zapamiętałem jako kwitnące pogodą i radością życia, przypominano sobie nagle o przodkach sprzed dwóch pokoleń, którzy zginęli z rąk czetników albo ustaszy. Relacje przywodziły na myśl jakże liczne, nagłe i krwawe konflikty między narodami przez całe pokolenia połączonymi więzami bliskości. A także gwałtowność i łatwość, z jakimi stają przeciw sobie pod wpływem impulsu nagle zmienionej sytuacji politycznej. Nie pierwszy raz porządek, robiący wrażenie stabilnego i obiecującego, wykazał jednak zawodność i kruchość.
Stanowimy dziś część systemów współpracy gospodarczej, które mogą owocować korzyściami. Jednakże sam fakt, że PKB głównego partnera jest kilkanaście razy większy od naszego, nakazuje zakładać, iż co najmniej równie prawdopodobne jest niebezpieczeństwo stopniowej kolonizacji. Jedno z najsłabszych ogniw UE byłoby zarazem najgłupsze, gdyby nie uwzględniało takiej ewentualności. Należymy też do zachodnich struktur sojuszniczych. Zarazem nasze doświadczenia każą pokładać w nich nadzieje ograniczone i zasadą nadrzędną winno jednak być liczenie przede wszystkim na siebie. Tym bardziej że NATO coraz częściej zdradza objawy erozji.
Uczestnictwo w UE i Pakcie Północnoatlantyckim oraz wcześniejszy rozpad imperium sowieckiego zasadniczo zmieniły nasze położenie geopolityczne. Nie przekreśliły jednak faktu, że od zachodu opieramy się o kraj ponad dwukrotnie liczniejszy i dysponujący trzecią gospodarką świata, a na wschodzie jesteśmy świadkami śmiałych prób odbudowy supermocarstwa. Wiele wskazuje na to, że podnoszący się moloch nie będzie tworem zasadniczo odmiennym od znanych z przeszłości. Kluczem do odzyskania przez Rosję pozycji wielkomocarstwowej jest wciągnięcie w swoją orbitę Ukrainy. Porażką polskiej polityki jest to, że pozostajemy w zasadzie jedynymi zainteresowanymi przeciwdziałaniem tej tendencji.
Czynniki makroekonomiczne dotyczące Rosji chyba najpełniej obrazują wyjątkowość naszego obecnego położenia wobec największego obszarem kraju świata. Według szacunków prof. Roszkowskiego, nasz wschodni sąsiad, jakim był ZSRS, jeszcze w 1978 r. wytwarzał PKB stanowiący aż 45% amerykańskiego. Dzisiejsza Rosja, wedle danych "The Economist" osiąga PKB stanowiący mniej, niż 5% produktu USA. Być może też porównanie dzisiejszych wyników gospodarczych Rosji z naszymi jest powodem do poprawy samopoczucia. Przy naszych 155 miliardach $ PKB – 401 miliardów $ PKB Rosji nie wygląda imponująco, a tym bardziej groźnie. Jednakże fakt, że mowa o kraju liczącym 145 mln mieszkańców i 17 mln km kw. powierzchni bogatej we wszelkiego rodzaju złoża, powinien uświadamiać rozmiar drzemiącego potencjału i to, że nędza dzisiejszych ekonomicznych wskaźników stanowi krawędź absurdu. Najprawdopodobniej Rosja ma już za sobą dno własnej słabości. Jej anemia nie będzie trwała wiecznie. Putinowi restaurującemu swoje państwo na wzór poprzednich carów towarzyszy nie tylko fascynacja własnego ludu, ale też poparcie Niemiec i Francji – szczególnie ochocze wtedy, gdy zgromić trzeba jakiś nieistotny naród rojący o suwerenności. Nie jest też przypadkiem, że przez 15 lat niepodległości wśród naszych demokratycznie wybranych przedstawicieli zawsze istniały siły zdolne skutecznie zablokować każdy krok w stronę choć częściowego uniezależnienia energetycznego od Rosji. Nawet ktoś taki, jak Edward Gierek, mógł się poszczycić w miarę wiarygodnym dowodem zabiegów o choćby namiastkę dywersyfikacji dostaw ropy. Za jego czasów powstał Port Północny, umożliwiający przyjmowanie tankowców i wraz z Rafinerią Gdańską, stanowiący namiastkę alternatywy dla surowców rosyjskich. W niepodległej Polsce te dające szansę energetycznej niezależności przedsiębiorstwa omal nie zostały oddane Rosjanom, a wokół badającej sprawę komisji rozpętała się histeria wściekłych ataków.

(…)

Artur Adamski




  Wstecz  

 


Osoby, które trafiły w to miejsce przypadkiem,
zapraszamy na stronę główną naszego miesięcznika.