( Home )


Jerzy Pustoła
( sylwetka autora)

WSPOMNIENIA Z POBYTÓW W NIEMCZECH
W LATACH 1944 –2000 */

Od robotnika przymusowego (cz. I), do profesora uniwersytetu (cz. II)


Cz. I. ROBOTNIK PRZYMUSOWY

SPIS TREŚCI

1. Powstanie Warszawskie na Pradze
(go-to)
2. Twierdza Modlin
(go-to)
3. Obozy przejściowe pod Berlinem
( go-to)
4. Huta Thyssena w Duisburgu
(go-to)
5. Totalne zniszczenie huty
(go-to)
6. Praca w hucie Manessmanna
(go-to)
7. Okopy nad Mozą
(go-to )
8. Warunki zakwaterowania i pierwsze dni pracy
(go-to)
9. Działalność wojenna na froncie
(go-to)
10. Inne grupy narodowościowe
(go-to)
11. Front na Renie
(go-to)
12. Wyzwolenie przez Amerykanów
(go-to)
13. Budowa mostu na Renie
(go-to)
14. Przejęcie obozu przez Anglików
(go-to )
15. Powrót do Polski
(go-to)

Wprowadzenie

   Dopiero po upływie 60 lat przystąpiłem do pisania tych wspomnień. Pewnym impulsem był wywiad przeprowadzony ze mną przez Ośrodek Karta dotyczący pracy przymusowej w Niemczech. Wywiad ten poruszył oczywiście najsilniejsze wspomnienia, bo tylko takie pozostają w pamięci po tak długim czasie. Jednak w trakcie pisania ich zakres się rozszerzał. Dodatkowym materiałem był częściowo zachowany pamiętnik mego ojca Kazimierza, pisany dorywczo z dnia na dzień.
   Po spisaniu tych odległych wspomnień, wydało mi się interesujące dołączenie do nich opisu mojej późniejszej działalności naukowej, zwłaszcza związanej z zagranicą, w której istotny udział miała współpraca z Niemcami (do 1989 r. były to 2 państwa niemieckie). Współpraca ta uległa znacznemu rozszerzeniu od 1990 r., kiedy pełniłem w Izbie Polskiego Przemysłu Elektrotechnicznego funkcję prezesa.
   Momentem przełomowym było przyjęcie Polski do Unii Europejskiej i związane z tym całkowicie nowe stosunki ekonomiczno-polityczne z sąsiadami, przede wszystkim z Niemcami.

(go-Up)

1. Powstanie Warszawskie na Pradze

W oznaczonej godzinie 1 sierpnia 1944 r. Powstanie Warszawskie na Pradze nie rozpoczęło się. Właśnie wtedy na główną ulicę Targową wjechały czołgi dywizji pancernej SS jadące z Prus Wschodnich na front radziecki znajdujący się w okolicy Rembertowa, czyli praktycznie już w Warszawie. Wojska radzieckie zatrzymały się, nie próbując zajmować Pragi przez najbliższe tygodnie. W tej sytuacji Niemcy zdecydowali się wysiedlić ludność z dzielnic przylegających do Wisły; Pragi centralnej i Saskiej Kępy.

Dnia 11 sierpnia aresztowali mężczyzn powyżej 15 roku życia, a kobiety z dziećmi miały przenieść się do dzielnic bardziej oddalonych od Wisły. Z ojcem i bratem Wojtkiem stanęliśmy w pilnowanej przez Niemców grupie do wymarszu. Matka z najmłodszym bratem Andrzejem, mającym 13 lat, poszła z innymi kobietami kilka ulic dalej. Zaprowadzili nas do baraków w starych koszarach na Pradze. Następnego dnia uformowali nas w grupę ok. 500 osób i wyprowadzili w kierunku północnym. Po kilku godzinach marszu zatrzymaliśmy się na postój chyba w Tarchominie. Okoliczna ludność częstowała nas pomidorami, chlebem i wodą.

Po kilkunastu minutach dowódca konwoju kazał sformować ponownie kolumnę marszową i odliczyć skład. Okazało się, że brakuje ponad 100 osób. Ogłosił, że jeżeli brakujący nie zgłoszą się zaraz, zostanie rozstrzelanych 10 mężczyzn z naszej grupy. Zapanowała konsternacja. Dobrze wiedzieliśmy, że nikt się nie zgłosi. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w sytuacji całkowitego bezprawia, życie nasze zależało od woli przypadkowego dowódcy konwoju, z czego prawdopodobnie nie musiał nawet się tłumaczyć. Po kilku minutach nikt się nie zgłosił. Wówczas dowódca konwoju zdjął lekki karabin maszynowy z ramienia, puścił serię w powietrze i … wydał rozkaz do odmarszu.

Mieszkający w naszym domu na ul. Targowej inżynier Angerman, pierwszą wojnę światową, jako wówczas obywatel austriacki, spędził w tej armii i stosunkowo łatwo nawiązał kontakt z dowódcą konwoju, który powiedział, że ma dosyć wojny. Szliśmy dalej w trochę lepszym nastroju, tym bardziej, że niektórzy z nas mieli jakieś zapasy bimbru, z których korzystali.

Byliśmy na terenie działania polskiej partyzantki z Legionowa (rys. 1).


Rys.1. Obszar działania I Rejonu, VII Obwodu Okręgu Warszawskiego AK

W tym czasie do tego rejonu zbliżyło się duże zgrupowanie żołnierzy Armii Krajowej (ok. 1000) z okręgu stołpeckiego dowodzone przez Adolfa Pilcha. Grupa ta wycofywała się przed wojskiem radzieckim, manewrując między oddziałami niemieckimi. Udało im się nawet przejść przez Wisłę w Nowym Dworze Mazowieckim przez most pilnowany przez Niemców. Sytuacja była dosyć płynna, zależna w pewnym stopniu od miejscowych dowódców.

Następny postój był za Jabłonną w lesie. Otrzymaliśmy tam konserwy mięsne i chleb. Ponieważ dzień był bardzo gorący, niektórzy starsi ludzie po przejściu już 20 km nie bardzo mieli siłę iść dalej. Między innymi i nasz ojciec. Znalazło się kilka konnych wozów dostarczonych spontanicznie przez miejscową ludność do przewozu słabszych. My młodsi poszliśmy dalej w kierunku Modlina. Przed Nowym Dworem była granica Guberni z przyłączonymi do Niemiec dalszymi terenami.

Doszliśmy tego dnia do otoczonego drutami fortu w Pomiechówku. Jest znamienne, że podobne druty otaczają również obecnie ten sam fort, gdzie obecnie przechowywane są prawdopodobnie elementy uzbrojenia NATO.

W forcie tym byli wówczas przetrzymywani i mordowani Polacy, jak można się dowiedzieć z pomnika ustawionego obecnie przed bramą (rys. 2).


Rys.2. Pomnik pomordowanych Polaków w Forcie Pomiechówek

(go-Up)

2. Twierdza Modlin

Następnego dnia przeszliśmy 10 km dalej do fortu w Zakroczymiu, stanowiącego jeden z wielu elementów fortyfikacji zbudowanych przez Rosjan w XIX wieku. W fosie (rys. 3), pod gołym niebem, została ulokowana nasza kilkusetosobowa grupa, przybyła z Warszawy,. W następnych dniach przybywały dalsze grupy. Ostatecznie w fosie ulokowano ok. 2000 ludzi. Spaliśmy na gołej trawie, przykrywając się paltami, jeżeli ktoś je miał.


Rys.3. Fosa fortu w Zakroczymiu

Najgorzej było z wodą dowożoną z Wisły w beczkach po benzynie. Nie nadawała się ona do picia, a po umyciu czuć nas było z daleka. Niemieckie jedzenie było marne, szczęśliwie ludność Zakroczymia i okolicznych wiosek przywoziła nam zupy z kawałkami mięsa i wodę do picia. Po zakończeniu wojny utworzył się Komitet Byłych Więźniów Twierdzy Zakroczymskiej, który między innymi w dowód wdzięczności dla mieszkańców Zakroczymia ufundował pomnik (rys. 4).


Rys. 4. Pomnik wdzięczności więźniów dla mieszkańców Zakroczymia

W forcie tym byliśmy przetrzymywani przez dwa tygodnie. Szczęśliwie pogoda była dobra i ani razu nie było deszczu. Mieliśmy za to nadmiar słońca, zwłaszcza w południe nie było żadnego cienia.

Pod koniec pobytu zostałem skierowany z grupą kilkunastu osób do jakiejś przymusowej roboty. Po 2 godzinach marszu doszliśmy do zamaskowanych baraków przy pasach startowych lotniska wojskowego. Po zabraniu łopat i kilofów doszliśmy do bramy cmentarza wojennego przed Modlinem. Domyśliliśmy się, że będziemy kopać groby. Po chwili przyjechały ciężarowe samochody i część z nas skierowano do ich rozładowania. Zobaczyliśmy papierowe worki, w których znajdowały się trupy żołnierzy w mundurach SS. Trwała jeszcze ciągle bitwa w Nieporęcie ze zbliżającym się od Radzymina wojskiem sowieckim.

Byłem w grupie wynoszących te trupy. Układaliśmy je obok rowu, w którym siedział żołnierz niemiecki z księgą magazynową na kolanach. Wypisywał dane personalne przywiezionego żołnierza w kilku kolorowych kopiach. Jedną z nich wkładał do butelki z gumowym korkiem i dawał nam do włożenia do worka z ciałem. Niektóre worki były pokrwawione, co mogło świadczyć o niedawnej śmierci. Patrzyłem na wypisywane kartki i widziałem, że większość zabitych miała po 17, 18 lat. Należeli do dywizji pancernej SS Goeringa, która na początku Powstania Warszawskiego weszła na Pragę, tłumiąc możliwość rozpoczęcia walki. Żołnierze byli chowani w workach, a oficerowie w trumnach zbitych z kilku desek sosnowych.

Utkwił mi z tego okresu drobny niespodziewany szczegół, który dotąd pamiętam. Jeden z nas niosących, starszy człowiek, w chwili włożenia do grobu wyprostował się i uczynił znak krzyża. Tego dnia wypełniliśmy ok. 40 grobów. Tyle o tym, co wówczas się działo.

Po sześćdziesięciu latach, przejeżdżając obok tego cmentarza, odwiedziłem go. Brama została przeniesiona w inne miejsce, bardziej okazałe, ze znajdującym się obok dużym parkingiem. W miejscu, gdzie, jak szacowałem, znajdowały się kopane przez nas groby, stoi nowoczesny pomnik (rys. 5), wykonany obecnie za niemieckie pieniądze.


Rys. 5. Pomnik na zbiorowej mogile żołnierzy niemieckich w Modlinie

Na płytach tego pomnika, znajduje się ponad dwa tysiące nazwisk żołnierzy pochowanych na tym cmentarzu (rys. 6). Cmentarz ten jest bardzo zabytkowy — pierwsze groby pochodzą jeszcze z wojen napoleońskich. Są również groby z Powstania Styczniowego i oczywiście z obrony Modlina w 1939 r.


Rys. 6. Nazwiska żołnierzy wyryte na jednej z płyt pomnika w Modlinie

W Warszawie ciągle jeszcze trwały walki, zwłaszcza nocą widoczne były z naszego fortu w Zakroczymiu niegasnące pożary. Po ok. 2 tygodniach pobytu w forcie dowiedzieliśmy się, że zapadła decyzja o naszym wyjeździe.

(go-Up)

3. Obozy przejściowe pod Berlinem

27 sierpnia kilkusetosobowa grupa przypadkowo dobranych mężczyzn z fortu została załadowana do pociągu na dworcu w Modlinie.

Jechaliśmy przez Toruń i Bydgoszcz. Następnego dnia wieczorem przyjechaliśmy do Piły – miasta granicznego z Niemcami w 1939 r. Miasto nie było zniszczone, funkcjonowało normalnie. Z dworca zostaliśmy przeprowadzeni do obozu składającego się z wielu parterowych, drewnianych baraków, w których byli zakwaterowani robotnicy przymusowi z ZSRR, zatrudnieni w okolicznych zakładach. Naszą grupę wprowadzono do pustych baraków, w których znajdowały się piętrowe łóżka przykryte kocami. Były też tam umywalnie i WC z bieżącą wodą. Po warunkach, w jakich przebywaliśmy w Zakroczymiu, baraki te można było uważać za “luksusowe”. Następnego dnia nie zostaliśmy jednak zatrudnieni, powiedziano nam, że zostaniemy przewiezieni dalej do obozu pod Berlinem.

Dostaliśmy zupę z kapusty, której już nie jadłem, ponieważ zacząłem chorować na czerwonkę. Następnego dnia przeniosłem się do tzw. izby chorych, mając nadzieję, że dostanę tam lepsze pożywienie. Była tam jednak taka sama kapusta. Pracowały tam Ukrainki, które nic mi nie mogły pomóc, nie mając odpowiednich leków. Po kilku dniach wróciłem do naszego baraku, mając chociaż do picia przegotowaną wodę. Przez większość dnia przebywałem w kiblu. Z pobytu w tym obozie pozostało mi wspomnienie szumu spuszczanej automatycznie wody. Był z nami wprawdzie znajomy lekarz z Warszawy, ale z braku leków kurował mnie dobrymi radami, co podtrzymywało mnie jednak na duchu.

Po kilku następnych dniach “o wodzie” zostałem przewieziony z całą grupą do następnego obozu na przedmieściach Berlina. Ulokowano nas w podobnych barakach i byliśmy kierowani na naprawę torów kolejowych niszczonych systematycznie przez naloty bombowców alianckich. Ja, jako chory, zostawałem w obozie. Ojciec mój bardzo martwił się moim stanem, wyglądałem bardzo mizernie. Któregoś dnia w początku września otrzymaliśmy polecenie, aby szykować się do wyjazdu. Zwykle ustawialiśmy się w grupach ludzi znających się już lepiej. Tym razem ojciec zaczął się golić i zanim skończył, nasza najbliższa grupa gdzieś się już oddaliła. Siłą rzeczy przyłączono nas do innej, szczęśliwie też Polaków. W takich sytuacjach często decydował przypadek, bo właściwie nie mieliśmy żadnego rozeznania, dokąd mamy jechać i jaki kierunek jest lepszy. Z obozu w Berlinie podobno kierowano również transporty do Oświęcimia.

Tym razem nasza grupa została załadowana do wagonów towarowych i skierowana, jak się mogliśmy zorientować, na zachód. Była już noc, w każdym wagonie było nas sporo, mogliśmy się położyć na podłodze tylko w poprzek wagonu. Tory były w złym stanie i wagonem bardzo rzucało. Miałem zupełnie pusty żołądek i kiszki. Czułem, jak nimi rzucało w trakcie jazdy. Przyciskałem więc brzuch rękami do dołu. Rano przyjechaliśmy na dworzec centralny w Duisburgu. Po wyładowaniu z wagonów zostaliśmy uformowani w dużą grupę otoczoną przez konwojentów w żółtych mundurach S.A. Z dworca szliśmy jezdnią po głównej ulicy, na której ruch pojazdów był minimalny. Niemcy idący chodnikiem pytali się strażników, co to za ludzie, których prowadzą. Jeden z nich odpowiedział, że to bandyci z Warszawy. Nie wywołało to żywszej reakcji niemieckich przechodniów, głównie zresztą kobiet, może ze względu na nasz wygląd spokojnych cywilów. Główna ulica prezentowała się jeszcze wtedy porządnie, pootwierane były sklepy, jeździły tramwaje, a nieliczne ślady bombardowań były posprzątane. Ja czułem się trochę lepiej, mogłem samodzielnie iść, choć moje rzeczy niósł Wojtek z kolegą. Szczęśliwie ustąpiła biegunka.

Zbliżyliśmy się do Renu z jego wielkim basenem portowym. Koło południa przeszliśmy przez bramę z napisem Thyssen Hütte.

(go-Up)

4. Huta Thyssena w Duisburgu

Nasi brunatni konwojenci po przekazaniu naszej grupy pracownikom huty, ku naszemu zadowoleniu zniknęli nam z oczu. Znajdowaliśmy się na dużym wybrukowanym dziedzińcu elektrowni obsługującej hutę otoczonym przez różne budynki fabryczne. Wszyscy byliśmy głodni, od 24 godzin bez jedzenia. Rozsiedliśmy się na bruku i czekaliśmy na dalszy los.

Nastąpiła rejestracja przybyłych “pracowników” i przydzielanie im pracy, przez siedzących za prowizorycznym stołem przedstawicieli huty. Zgłaszaliśmy się pojedynczo, podając tłumaczowi dane personalne i dowód osobisty, oraz ewentualne umiejętności zawodowe. Usiadłem też na ziemi, opierając się o ścianę baraku, zadowolony, że po marszu z dworca można wreszcie odpocząć. Okazało się, że niektórzy pracownicy huty mówili po polsku. Byli to Polacy z Wielkopolski, których rodziny jeszcze przed pierwszą wojną światową przybyły do pracy w kopalniach Zagłębia Ruhry. Chcieli nam pomóc.

Dowiedziawszy się, że jesteśmy elektrykami, doradzili nam, żeby to zgłosić. Uważali, że zawód elektryka, czy ślusarza jest daleko bezpieczniejszy od robotnika niewykwalifikowanego. Robotników takich kierowano do pracy na torach, gdzie zdarzają się wypadki. Huta rozciągała się wzdłuż Renu na przestrzeni kilkunastu kilometrów.

Ojciec i brat otrzymali przydział pracy w warsztatach remontowych elektrowni (rys. 7), ja znalazłem się w grupie konserwatorów bieżących instalacji elektrycznych. Wszystkie czynności związane z rejestracją i przydziałem pracy trwały kilka godzin.


Rys. 7. Hala elektrowni huty Thyssena

W międzyczasie otrzymaliśmy przywiezioną w kotłach zupę, niestety jak zwykle kapustę na wodzie. Ja jednak otrzymałem wielką niespodziankę. Ojcu, korzystającemu z nowych znajomości z miejscowymi Polakami, jakimś cudem udało się zdobyć dla mnie gorącą miskę kaszy manny. Było to pierwsze, odpowiednie dla mojego chorego żołądka, pożywienie od wielu dni. Jedząc je czułem, jak z każdą łyżką w ypełnia się mój pusty żołądek i wchodzi we mnie życie. Od tego momentu skończyła się biegunka i w następnych dniach zaczęło narastać we mnie uczucie głodu. Młody organizm domagał się kalorii.

Pod wieczór zostaliśmy rozmieszczeni w barakach dla robotników przymusowych na terenie elektrowni. W dużych salach znajdowały się piętrowe drewniane łóżka, stały stoły i ławy, a z boku przy łóżkach były nawet małe szafki. Ale najważniejszy był piec węglowy z fajerkami do gotowania wody, lub pieczenia buraków.

Na zakończenie tego dnia dostaliśmy od administracji huty odznaki z literą P (rys. 8), z poleceniem przyszycia do zewnętrznego ubrania. Tylko Polacy spośród innych robotników przymusowych w Niemczech byli wyróżnieni taką odznaką, podobnie jak Żydzi gwiazdą Dawida w getcie. Ponieważ nie mieliśmy igieł ani nici, nie mogliśmy ich przyszyć. Według miejscowych Polaków nikt jednak noszenia tych emblematów, przynajmniej w Duisburgu, nie sprawdzał.


Rys. 8. Litera P noszona przez przymusowych robotników polskich w Niemczech

Następnego dnia była niedziela. Chwilowo był to dla nas jeszcze wolny dzień. Jak zwykle w takich przypadkach, krążyło wiele wiadomości, zdobytych różnymi drogami. Najważniejsza była możliwość wychodzenia w czasie wolnym od pracy do miasta. W tym celu dostaliśmy odpowiednie przepustki od huty (rys. 9).

 
Rys. 9. Przepustka do huty

Druga ważna wiadomość dotyczyła wymiany będących w obiegu w Generalnej Guberni 200 zł po kursie urzędowym 2:1, na marki. Ażeby tego dokonać, trzeba było przedstawić w banku dowód osobisty wydany w Guberni, czyli tzw. kenkartę (rys. 10). Otrzymana z wymiany suma 100 marek stanowiła więcej, niż nasz miesięczny zarobek w hucie (rys. 11).


Rys. 10. Karta Rozpoznawcza tzw. kenkarta obowiązująca w GG


Rys. 11. Miesięczna karta wypłaty

Zaczęliśmy poznawać najbliższe okolice baraków. Były to tereny elektrowni, zbudowanej jeszcze w XIX wieku. Silniki napędzające generatory zasilane były niskokalorycznym gazem wielkopiecowym, stąd ich wielkie rozmiary. Ruch tłoków tych silników powodował trzęsienie się łóżek w naszym baraku, do czego przyzwyczailiśmy się dopiero po kilku dniach.

Pierwszy dzień pracy – poniedziałek 11 września 1944 r.

Pobudka o 5 rano. Dostaliśmy przydział suchego prowiantu na cały dzień: kawałek chleba, margarynę i marmoladę, kawę gotowaliśmy sami. Przed godziną 6 wyszliśmy prowadzeni przez przewodników do nowej pracy. Przeszliśmy przez dużą halę generatorów. Był to muzealny zabytek, dobrze konserwowany, ciągle jeszcze sprawny. Po hali kręciły się sprzątaczki dbające o czystość podłogi wyłożonej kafelkami. Nie było widać śladów bombardowania, które w centrum miasta były już widoczne. Hala ta jak gdyby potwierdzała poczucie bezpieczeństwa od alianckich nalotów, które miała gwarantować ucieczka na początku wojny właściciela huty Thyssena do Anglii. Wierzyli w to pracujący tutaj Niemcy.

Obok hali znajdowały się pomieszczenia warsztatowe, gdzie zostałem przyprowadzony i przekazany grubemu Niemcowi. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że będę potrzebny dopiero na nocnej zmianie, a teraz mam wracać.

Idąc z powrotem już sam, byłem zaskoczony porządkiem i spokojem pracy. Był to już piąty rok wojny. Samo serce zbrojeniowego przemysłu niemieckiego. A przemysł ten pracował na pełnych obrotach. Od najmłodszych lat stykałem się z fabrykami elektrotechnicznymi w Polsce. Potrafiłem więc docenić wielkość tego obiektu. W tej hali, mającej już ponad pół wieku pracy za sobą i ciągle sprawnej, można było zrozumieć źródło zwycięstw niemieckich w całej Europie.

Wszędzie były tory kolejowe i duży ruch wagonów. Część Polaków z naszej grupy została przydzielona jako pracownicy torowi, do łączenia wagonów. Była to praca bardzo niebezpieczna, wymagająca szkolenia. Nikt ich jednak nie przeszkolił. Były więc też częste wypadki. Widziałem człowieka na noszach ze zgniecioną nogą. W pewnej odległości w pobliżu pieca hutniczego było widać wstęgę roztopionego żelaza wylewaj ącą się do kadzi na podstawionym wagonie. Takie wagony wymagały doczepienia do parowozu. Na człowieku, który po raz pierwszy się tutaj znalazł huta robiła przerażające wrażenie. Uczucie strachu odczuwali przede wszystkim przybyli z nami chłopi z podwarszawskich wiosek.

Wróciłem do naszych baraków obozowych. Takich jak ja, mających pracować w nocy, było jeszcze kilku. W obozie nikt nas nie kontrolował. Jedni spali, inni szykowali się do wyjścia na miasto. W południe coś zjadłem i poszedłem spać. Byłem bardzo osłabiony. O godzinie 6 po południu zacząłem pracę na nocnej zmianie do 6 rano. Zameldowałem się w znanym mi już warsztacie. Majster kazał mi zaczekać na przyjście brygadzisty z nocnej zmiany. Warsztat był dobrze wyposażony w narzędzia i urządzenia do konserwacji instalacji elektrycznej. Było to mi dobrze znane. Po chwili, gdy zostałem sam, wszedł dobrze zbudowany młody człowiek w roboczym ubraniu. Nie mógł być Niemcem, ponieważ tacy byli na froncie. Może Polak – pomyślałem i spytałem go po polsku, potem po rosyjsku. Pokręcił głową i powiedział, że jest Belgiem, jeńcem wojennym jeszcze z roku 1940. Znałem francuski, więc zaczęliśmy rozmowę, opowiadając o sobie. W tym czasie wszedł nasz brygadzista, starszy już człowiek i po niemiecku spytał Belga, czy ja jestem nowym pracownikiem?

Od tego momentu zacząłem pracę jako pomocnik elektryka, którego zadaniem były dorywcze naprawy instalacji w jednym z wydziałów elektrowni huty. W nocy były wykonywane tylko naprawy awaryjne. Niemiec był zaskoczony moją znajomością języka niemieckiego.

Zaczęliśmy rozmawiać jak partnerzy, nietypowo – niezgodnie ze stosowanymi przez hitlerowców zasadami, które z góry zakładały, że Polak, czy robotnik przymusowy ze wschodu jest rodzajem pod-człowieka.

Wzorzec taki mógł być w pewnym sensie zrozumiały dla Niemców, gdy niewolnicy byli oddzieleni drutem w obozie pracy, lub eskortowani pod bronią do roboty. Podobnie w obozach przejściowych, przez które byliśmy konwojowani przez ostatnie cztery tygodnie, zawsze był ten stosunek pan-niewolnik, nie dochodziło do bezpośredniej rozmowy.

Teraz miałem okazję, po raz pierwszy w naszej wędrówce, zdawałoby się w normalnych warunkach rozmawiać z Niemcem. Mój brygadzista wyglądał dość sympatycznie, chociaż oczy miał zgaszone. Na wstępie powiedział, że wojna jest gównem i wszystko jest gównem, ale trzeba pracować, to będzie dobrze, również i nam, obcym robotnikom. W ten sposób, jak zrozumiałem, nie traktował mnie zgodnie z propagandą hitlerowską jak bandytę z Powstania Warszawskiego. Spytał się jeszcze, skąd znam niemiecki – z domu, czy ze szkoły. Pokazał mi skrzynki z narzędziami, które powinienem wziąć ze sobą i wyszliśmy razem na obchód terenu. Po drodze pokazywał mi różne techniczne szczegóły i – co było najważniejsze – drogę do najbliższego schronu przeciwlotniczego.

Tej nocy były dwa alarmy lotnicze, ale bez nalotów. Mój brygadzista widział, w jakim jestem stanie po przebytej czerwonce i po 2 godzinach, kiedy wróciliśmy z obchodu, poczęstował mnie jabłkiem, mówiąc, że to może być dla mnie lekarstwem, a następnie zaprowadził mnie niżej w bezpieczne miejsce w przypadku nalotu i powiedział, żebym się przespał, a w razie awarii mnie obudzi.

Rano po skończeniu zmiany wróciłem do baraku. Była już tam gorąca kawa zbożowa i odmierzona porcja chleba z dodatkami na cały dzień (rys. 12). Porcje te były niewystarczające i cały czas chodziło się głodnym. W południe przywieziono z centralnej kuchni w dużych kotłach zupę, był to jakiś rodzaj kapusty z gotowaną wodą, czasem dało się w niej znaleźć gotowany kartofel lub kawałek brukwi. Dla każdego 1 litr, ale zwykle można było dostać dokładkę, bo przecież zupa składała się głównie z wody. Po przebytej czerwonce byłem bardzo wygłodzony i żeby zapchać żołądek, potrafiłem zjeść 3 litry. Miało się wtedy błogie uczucie pełnego brzucha. W tym czasie uważałem kapustę za zielsko zbliżone niemal do trawy.


Rys. 12. Karta zaopatrzenia robotnika huty

Obecnie, gdy piszę te wspomnienia, kapusta uważana jest za cenny składnik pożywienia i może właśnie dzięki niej zdołaliśmy przeżyć wtedy te trudne warunki. Ojciec mój z bratem pracowali niedaleko w warsztacie remontowym elektrowni, szczęśliwie tylko na dzienną zmianę po 12 godzin. Po miesiącu przebywania w Duisburgu udało nam się nawiązać kontakt pocztowy z siostrą mojej matki Ewą, mieszkającą w Łodzi. Niemcy zmienili nazwę miasta na Litzmannstadt (rys. 13).


Rys. 13. Kartka pocztowa wysłana z obozu do Łodzi

Żadnych wiadomości z Warszawy ciocia Ewa nie miała, natomiast powiadomiła nas, że stryjowi Władysławowi, który wyszedł razem z nami z Pragi i uciekł z konwoju, udało się dotrzeć do Legionowa, gdzie była moja matka z bratem. Jednak został tam ponownie złapany i znalazł się w transporcie do Niemiec. Po drodze w okolicy Łowicza, po przepiłowaniu podłogi wagonu towarowego, uciekł i znalazł pracę w Żychlinie niedaleko Łodzi.

Duisburg, jedno z największych miast w Zagłębiu Ruhry, leży u wylotu rzeki Ruhry do Renu (rys. 14). Znajdował się tam wówczas największy port rzeczny w Europie. Jak zwykle w portach był tam czarny handel, rzecz niespotykana w innych rejonach Niemiec. Można było kupić po wysokich cenach papierosy, alkohol, a zwłaszcza najważniejszą dla nas żywność. Wzdłuż Renu przebiegały granice podbitych przez Niemcy krajów i znajdowały się one praktycznie w jednym obszarze celnym. Dlatego łatwo było szmuglować towary, np. z Francji koniaki lub ślimaki. Mieliśmy już wymienione w banku na kenkartę marki. Była to nawet stosunkowo spora suma – kilkaset marek. Wybraliśmy się wieczorem po pracy z ojcem, bratem i kilkoma Niemcami polskiego pochodzenia do portu. Weszliśmy na barkę holenderską, w której urządzony był bar – restauracja. Ubrani byliśmy jeszcze wtedy dość porządnie w marynarki, nie nosiliśmy litery P. Mój i Wojtka młody wiek zdradzał, że jesteśmy obcokrajowcami, bo młodzi Niemcy byli w wojsku.

Do jedzenia wzięliśmy zupę z kawałkiem jakiegoś mięsa i pieczone kartofle. To mięso, jak się później okazało, to były francuskie ślimaki, które początkowo uznaliśmy za grzyby. Zjadłem kilka porcji, które niestety później wywołały rewolucję w moim żołądku.


Rys. 14. Obecny plan Duisburga z rozmieszczeniem oddziałów huty Thyssena

W barze konspiracyjnie kupiliśmy parę starych bochenków chleba, nadających się na suchary, oraz konserwy mięsne na czarną godzinę. Zostało nam jeszcze trochę pieniędzy, więc postanowiliśmy przyjść za tydzień.

Na barce było międzynarodowe towarzystwo robotników przymusowych. Głównie Holendrzy, Francuzi, Belgowie i Polacy. Można się było dowiedzieć ostatnich wiadomości o stanie wojny, jakich w obozie byliśmy pozbawieni. Ofensywa aliantów szybko się rozwijała, Anglicy dochodzili już do granic Belgii.

W drodze z huty do portu szliśmy przez uszkodzone ulice, jednak niektóre sklepy były otwarte. Żywność była tylko na kartki, ale działał sklep optyczny, w którym ojciec kupił oprawki do uszkodzonych okularów. Komunikacja miejska też jeszcze działała, ale jednak woleliśmy iść piechotą, jakieś 2 kilometry. W naszym baraku po powrocie przekazaliśmy wiadomości kolegom. Było nas, warszawiaków, którzy trzymali się razem ok. 40 osób. Poza Polakami był jeden oficer radziecki, któremu, jak mówił też udało się uciec z obozu jenieckiego i dostał się na Pragę przed samym Powstaniem. Przyjęliśmy go do naszej grupy, pomagając mu udawać Polaka. Był również jeden Żyd przechowujący się na Pradze, którego już sam wygląd mówił za siebie. Uważaliśmy za nasz obowiązek i jego chronić w naszej grupie. Był wyraźny podział, z jednej strony Niemcy jako wróg, z drugiej wszystkie inne narodowości. Po oswobodzeniu niuanse narodowościowe zaczęły się budzić, ale wtedy był jeszcze wspólny wróg.

Oczywiście były bliższe lub dalsze sympatie narodowe. Językowo najłatwiej było się dogadać z Ukraińcami i Rosjanami. Ale język nie był najważniejszy. Dużo sympatii mieliśmy do wziętych do niewoli przez Niemców żołnierzy włoskich. Byli oni bardzo źle traktowani przez Niemców, jako “zdrajcy”, którzy podczas ofensywy aliantów na Włochy przeszli na stronę Amerykanów. Na terenie naszego obozu w hucie była grupa Włochów, podchorążych marynarki, wzięta do niewoli w Genui, znających język francuski. W naszej polskiej grupie było sporo przedstawicieli inteligencji, znającej języki, aresztowanej na Saskiej Kępie i śródmieściu Pragi.

Niemcy wprowadzili gradację w stosunku do robotników przymusowych – gorsze, lub lepsze jedzenie, a w odniesieniu do Włochów, zakaz ukrywania się w bezpieczniejszych schronach w czasie nalotów. Do najbezpieczniejszych schronów należały tzw. “cygara”. Betonowe, o ścianach grubości 1 m w kształcie cygara, wysokości kilkudziesięciu metrów, były zakończone w górze ostrym stalowym szpicem. Nawet najcięższa bomba ześlizgiwała się po zboczu, nie mogąc przebić ściany.

Na terenie elektrowni, gdzie pracowałem, były schrony pod ogromnymi generatorami. Taka masa żelaza stanowiła dobrą osłonę od bomb. Pod tym względem elektrownia była dobrym miejscem, pod warunkiem, że zdążyło się dobiec na czas. Gorzej było jednak na terenie baraków, gdzie mieszkaliśmy. Najbliższy schron był dopiero w odległości ok. 1 km.

Tej jesieni linia frontu oddalona była od Duisburga ok. 200 km i czas wstępnego alarmu od bombardowania był krótki – wynosił 10 do 15 minut. Jednak nie wszystkie samoloty przelatywały nad nami, często leciały dalej. Wycie syren było prawie permanentne. Mieliśmy więc zalecenie nie przerywania pracy, dopóki nie spadną pierwsze bomby. W pierwszych tygodniach od naszego przyjazdu do Zagłębia było pod tym względem dosyć spokojnie. Naloty szły raczej w głąb Niemiec. Elektrownia i wraz z nią ogromna huta pracowały bezpiecznie.

Czasami chodziłem do magazynów po materiały elektrotechniczne potrzebne do naprawy instalacji. Zgromadzone w wielkim magazynie towary budziły mój podziw jako fachowca tej branży, ponieważ te zapasy, jak mi się zdawało, mogłyby wystarczyć na lata i bynajmniej nie wskazywały piątego roku wojny. Tutaj widać było potęgę organizacji przemysłu niemieckiego, szczególnie w zestawieniu z możliwościami polskimi. Ciągle jeszcze machina wojenna działała i stąd prawdopodobnie brała się wiara Niemców w “Wunderwaffe”. Ponieważ właściciel huty uciekł do Anglii, wśród Niemców panowało przekonanie, że nie będzie ona przez aliantów bombardowana. Jak naiwne było takie myślenie przekonałem się na własnej skórze kilka dni później.

Tymczasem były piękne wrześniowe dni i dzięki oddaleniu od wielkich pieców mogliśmy nawet chwilami przez czyste powietrze oglądać słońce. Jednak głównym naszym celem w wolne od pracy godziny było zdobycie czegoś więcej do jedzenia. W tym pomagali nam miejscowi Polacy, mający już obywatelstwo niemieckie i uważani za Niemców. Największe ich skupiska były w kopalniach węgla właśnie w Duisburgu. Od nich wiedzieliśmy, że ze względu na niewystarczające zaopatrzenie kartkowe, głoduje również niemiecka ludność Zagłębia. Nie było tam większych pól uprawnych i wsi, gdzie było zawsze łatwiej o żywność. Mieli tylko małe ogródki działkowe, trochę kartofli, owoców, zwłaszcza jabłek. Stosunek Niemców pracujących w hucie był do nas poprawny, jakkolwiek niektórzy z nas twierdzili, że należy sobie zdawać sprawę, że zbliża się koniec przegranej wojny i to może mieć wpływ na ich zachowanie. Ojciec i my, ze względu na znajomość języka, byliśmy zapraszani przez niemiecką starszą rodzinę, gdzie słyszeliśmy potępienie hitleryzmu, a nawet wiadomości z radia BBC.

Któregoś dnia dotarła do nas wiadomość o lądowaniu dużego desantu spadochronowego wojsk alianckich w Holandii blisko Duisburga. Obudziło to w nas nadzieję, że może już za kilka dni z ostaniemy wyzwoleni. Wśród Niemców zapanowało też nerwowe podniecenie. Słyszane salwy artylerii przeciwlotniczej oraz wybuchające bliżej lub dalej bomby zrzucane przez lotnictwo, przyjmowane były jako zbliżający się do nas desant aliantów. Taki stan trwał przez kilka dni do momentu pokazania się na ulicach Duisburga jeńców w mundurach spadochroniarzy angielskich, w których, jak się później dowiedzieliśmy, byli również żołnierze polscy. Niemcy byli bardzo radośni z powodu zwycięstwa w Holandii.

W tym czasie przyjechały nowe transporty Polaków z Warszawy, zwłaszcza sporo kobiet, od których dowiedzieliśmy się o klęsce Powstania Warszawskiego.

(go-Up)

5. Totalne zniszczenie huty

Nadszedł dzień 14 października, który będę pamiętał do końca życia.

Wróciłem po nocnej zmianie do baraku obozowego i jak zwykle po zjedzeniu kawałka chleba z kawą położyłem się spać. Kilka minut po godz. 9, kiedy już mocno zasnąłem, obudziło mnie wycie syren na pełny alarm i jednocześnie bliskie wybuchy bomb. Na ucieczkę do schronu było już za późno i mimo że barak był drewniany i parterowy, schowałem się, podobnie jak kilku pozostałych robotników, do wykopanej pod nim piwniczki, żeby mieć chociaż złudzenie osłonięcia głowy. Nalot trwał ponad godzinę. Z późniejszych relacji dowiedzieliśmy się, że był to tzw. nalot dywanowy, w którym wzięło udział ok. 1000 czteromotorowych bombowców amerykańskich tzw. superfortec. Skierowany był na naszą hutę i pobliskie dzielnice mieszkaniowe w Duisburgu.

Po skończeniu nalotu wybiegłem z kolegami z piwniczki. Baraku nad nami już nie było, deski rozleciały się pod wpływem podmuchów bomb i częściowo się paliły. Na podłodze leżały nasze ubrania i inne rzeczy. Zaczęliśmy ratować co się dało. Wyciągnąłem tlącą się jesionkę. Spaliła się od dołu do połowy i rękawy. Nasz znajomy inżynier z Grochowa, do którego należała, chodził w niej jeszcze przez zimę po reperacji kawałkami koca.

Uratowaliśmy, co się dało. Nikt z pracujących w hucie na dzienną zmianę nie wrócił, zaniepokojony poszedłem szukać ojca i brata. W tym miejscu chciałbym podać, że ojciec prowadził pamiętnik, w którym w nielicznych wolnych chwilach, na bieżąco, wpisywał wydarzenia, jakie przeżywaliśmy. Miał dobre wieczne pióro, ale z papierem już w Berlinie zaczęły się kłopoty, mimo że pisał bardzo gęsto i małymi literkami. W Duisburgu radził sobie, pisząc na odwrotnej stronie druków huty (rys. 15).


Rys. 15. Strona pamiętnika Kazimierza Pustoły

Oto, z pewnymi skrótami, fragment pamiętnika ojca z tego samego dnia: “Po śniadaniu stałem koło mojego stołu w miejscu pracy, kończąc badanie uszkodzonego silnika elektrycznego, gdy rozległ się sygnał wstępnego alarmu. Jednocześnie rozległy się huki artylerii przeciwlotniczej. Wyszedłem naprzeciw Wojtka pracującego w sąsiednim laboratorium i wobec niebezpieczeństwa postanowiliśmy nie brać palt z szatni, lecz iść prosto do schronu, odległego o ok. 400 m. Nagle – gwizd bomb, wyprzedzają nas biegiem kierownicy działu – inżynierowie Raskoten i Stamm i chowają się pod ściany budynku. Schowaliśmy się z Wojtkiem, za ich przykładem, podobnie pod ścianę. Po chwili wybuch bomby, czułem bardzo silny podmuch powietrza. Pędem już wszyscy pobiegliśmy do schronu. Schron był pełen. W kilka minut po naszym wejściu zgasło światło. Od gwałtownych wybuchów ciężkich bomb schron chwiał się. Po kilkunastu minutach pierwsza fala samolotów minęła – ktoś otworzył na chwilę drzwi wejściowe, buchnęła jasność płomieni. Krótka panika, okrzyki kobiet, paliło się na wyjściu ze schronu.

Staliśmy z Wojtkiem w kącie schronu przy wyjściu zapasowym, z którego po otwarciu drzwi nie było widać ognia. Rozpoczęła się druga fala bomb, trwało to ok. 40 minut. Nie ulegało wątpliwości – był to jeden z najcięższych nalotów. Wreszcie pozwolono nam wyjść. Nie było już tam pożaru spowodowanego bombą zapalającą, która nie znajdując podatnego materiału szybko zgasła. Chciałem od razu pójść do obozu, żeby zobaczyć, co dzieje się z Jurkiem, ale po powrocie do warsztatu kazano nam wziąć się do gaszenia pożaru naszego warsztatu. Z szatni, w której jadaliśmy, wydobywały się kłęby dymu. Wojtek pobiegł na górę po palta.

Ocalały! Na rozkaz majstra Müllera, Belgowie, Francuzi i my wzięliśmy się do gaszenia dachu nad oddziałem rentgenowskim, wkrótce jednak spadło ciśnienie wody. Zaczęliśmy czerpać wodę przy ziemi i podawać ją na dach wiadrami. Niewiele to pomogło. Poprosiłem Raskotena, aby mnie zezwolił pójść dowiedzieć się o Jurka. Raskoten się zgodził pod warunkiem powrotu najdalej za godzinę. Gdy przeszedłem 100 m, zobaczyłem go na drodze całego i zdrowego. Poszliśmy we trzech do naszego baraku. Dookoła niego wszystkie budynki były zburzone i spalone. O kilkanaście metrów od baraku leje po wielkich bombach.

Ściany samego baraku poprzewracane, odeszły od dachu, okna wybite, komin pochylony, trzyma się tylko wystającej krawędzi dachu. Całe szczęście, że nikt z baraku nie zginął. Idąc razem, zaczęliśmy rozglądać się po terenie. Bomby trafiły w grupę wielkich pieców. Cała gmatwanina torów kolejowych i linii elektrycznej trakcji porwana. Słupy powywracane.

Idąc dalej przechodzimy obok walcowni, pod którą leży zdruzgotany olbrzymi dźwig mostowy. Dalej pali się budynek administracyjny. Obóz Udine, w którym poprzednio mieszkaliśmy, dostał kilka bomb. Trzecie piętro, gdzie mieszkaliśmy, spalone, drugie tylko częściowo, w pierwszym rozbite ściany boczne, widać wnętrza piwnic. Co parę minut słychać z całego terenu fabryki silne wybuchy powodujące nowe zniszczenia i pożary. Początkowo przypuszczałem, że wybuchaj ą to butle z tlenem lub innymi gazami dość gęsto rozsiane po fabryce, ale już niedługo po tym stało się jasne, że wybuchają bomby z zapalnikiem nastawionym na czas. Poruszanie się po terenie z tego względu jest wielce niebezpieczne, nie wiadomo gdzie i kiedy wybuchnie następna bomba. W wielkie pryzmy koksu trafiały bomby zapalające, koks tlił się powoli. A z boku z uszkodzonego rurociągu wodnego tryskała na ten koks woda. Tworzyły się kłęby pary zakrywające częściowo palące się fragmenty budynków.

Nie widać zupełnie akcji ratunkowej, odnosi się wrażenie, że huta została pozostawiona samej sobie, a o zniszczenia postępujące w szalonym tempie nikt nie dba.

Szef nasz inż. Raskoten zwalniając nas żądał, żebyśmy przyszli po obiedzie, nie zdawał sobie sprawy z ogromu zniszczeń. Wróciliśmy do warsztatu, ale tam już nikogo nie było. Po wysłuchaniu relacji naszych kolegów pracujących w różnych wydziałach huty doszliśmy do wniosku, że wznowienie pracy jest niemożliwe. Więcej nawet, zakradło się wrażenie, że stracono głowę”.

Nie było po co na dłużej wracać do zniszczonego baraku, zabraliśmy więc co tam jeszcze było i poszliśmy szukać dobrego schronu na noc.

W palącej się hucie pozostali tylko cudzoziemscy robotnicy. Niemcy poszli ratować swoje domy i rodziny. Podobno w tym nalocie zginęło parę tysięcy mieszkańców dzielnicy Ruhrort i Meidrich leżących przy hucie. Zniszczenia huty były totalne. Stanęła elektrownia, wodociągi, gazownia. Wystygły wielkie piece. Był to już koniec nie do odbudowania w tej wojnie.

Naloty dywanowe tego typu zaczęły się przenosić na następne wielkie obiekty przemysłowe Zagłębia Ruhry. Przez tydzień byliśmy “wolni”. Nikt się nami nie interesował, ale też nie dawał nam jedzenia, które choć marne, ale było. Żywiliśmy się z własnych zapasów, kopaliśmy też kartofle w znajdujących się przy hucie robotniczych ogródkach działkowych. Jeszcze tej samej pierwszej nocy przeżyliśmy, jednak już znacznie słabszy, następny nalot. Szczęśliwie byliśmy już w dobrym schronie.

W pobliżu znajdowała się mała kuźnia, dogodna do pieczenia kartofli. Dopiero po tygodniu wieczorem zjawił się przedstawiciel huty i zapowiedział, aby się zgłosić następnego dnia o 7 rano. Przypuszczaliśmy, że chodzi o stawienie się do robót porządkowych. Jednak okazało się, że wyjeżdżamy. Najpierw Włosi, później Polacy.

(go-Up)

6. Praca w hucie Manessmanna — fragment pamiętnika Kazimierza Pustoły

“Na wiadomość o wyjeździe z huty Thyssena zapanowała konsternacja. Komentarze najrozmaitsze. Wreszcie wymarsz w kierunku Fridrichsplatz, tam oczekiwanie nie wiadomo na co przez kilka godzin. Pakunki ciążą mocno. Wreszcie marsz dalej. Wielce zmęczeni po wielu błądzeniach, bo nasza grupa oderwała się od czoła kolumny, a przewodnik nie znał dokładnie celu marszu, dotarliśmy do stacji Hochfeld. Tu podstawiono 3 lub 4 otwarte wagony towarowe i lokomotywka pchała nas tyłem w kierunku Manessmann Werke, skąd po kilku minutach marszu dotarliśmy do obozu. Cały dzień bez jedzenia, poza własnym chlebem.

Następnego dnia była niedziela i mieliśmy nadzieję, że nie będziemy pracować. Jednak już o 5 rano zbudzono nas i poprowadzono do huty. Roboty ziemne. Przetransportowaliśmy na wózki elektryczne wielki zbiornik żelazny na wodę do osiedla tuż przy hucie i zwaliliśmy go do przygotowanego dołu.

Następnego dnia ciężka praca. Kopanie dołów pod zbiorniki i ich dalszy transport. Różne pomocnicze prace w terenie zniszczonym przez bombardowanie. Mieszkaliśmy w murowanych barakach z pustaków betonowych ze szlaki. Łóżka piętrowe jak wszędzie dotychczas. Do huty ok. 4 km.

Wstajemy o 4.30, ażeby zdążyć do roboty na 6.

Praca do godz. 17, w tym przerwy na jedzenie, które wydają w hucie. Racje: zupa dwa razy dziennie, zawsze tylko z kapusty, chleb 350 g dziennie, inne dodatki jak zwykle. W godzinę po zjedzeniu czuje się głód. Dokupić trudno. Za chleb (1,2 kg) żądają 60 marek, miska surowych kartofli 12 marek, papieros 5 marek. Przydziału papierosów nie ma.

25 X. Dziś niespodziewanie przydzielono nas do huty Manessmann Werke. Mnie do laboratorium, Jurek przy piecu elektrycznym, Wojtek przy aparaturze kontrolnej. Ponieważ w pracy Wojtka przewidziane są nocne zmiany i robota niebezpieczna, choć nie ciężka, na moją interwencję dość chętnie i uprzejmie przeniesiono go do warsztatu remontowego, gdzie ma pracować na tokarce. Huta bardziej nowoczesna niż Thyssen. Cztery wielkie piece i inne zwykłe działy huty. Wszystko bardziej przejrzyste niż w Duisburgu. Ludzie o wiele milsi niż u Thyssena.

1 XI. Dzień Wszystkich Świętych. Życie już weszło w normalne tory, to znaczy, że chodzi się jak w kieracie. Brak czasu na wykonanie najniezbędniejszych czynności jak pranie, czy reperacja ubrania. Brak czasu spowodowany przez alarmy lotnicze, bombardowanie okolicy, wieczorami gaszą światło i siedzi się w ciemności. Kolacja jest z tego powodu bardzo późno.

Wczoraj kilka bomb spadło na baraki Rosjan i Ukraińców znajdujące się w obrębie huty. Są wśród nich straty. Nasze baraki, poza niewielkimi stratami szyb, stały cało. Wieczorem olbrzymi przelot samolotów trwający ponad godzinę. Spędziliśmy długi czas w schronie.

Dziś przydzielono nas do naprawy dachu w uszkodzonym domu jednego z pracowników huty, tuż obok naszego obozu. Przekładaliśmy dachówkę. Pogoda marna, zimno, padał deszcz. Gospodarz sknera, żadne aluzje nie pomogły, nawymyślał mi, groził poskarżeniem się w fabryce. Jednak w tym samym domu od sklepikarki dostał Wojtek dla nas cztery kromki chleba grubości po 1 cm. Dobre i to. Moje starania, aby kupić chleba, spełzły na niczym. Brak chleba w ogóle daje się we znaki. Z paleniem bardzo źle. Palę wszystko. Gdy w zeszłym tygodniu nie paliłem przez dwa dni, a siłą woli chęć palenia już opanowałem, pod wieczór drugiego dnia czułem wielkie osłabienie i puls 50 uderzeń. Szczęśliwie ktoś dał mi papierosa.

Dziś idziemy z Wojtkiem do naprawy następnego dachu na 7 rano. Wcześniej jest ciemno, toteż piszę korzystając po raz pierwszy tutaj z wolnej chwili. Naprawa trwała prawie dwa dni. Szczególnie drugi dzień był przykry. Padał gęsty i zimny deszcz. Chłodny wiatr wiał od Renu odległego o pół kilometra. Siedzenie na mokrym dachu czyniło szybko pracę nieznośną. Śpieszyłem się, aby prędko ją skończyć. Za robotę na dachu otrzymaliśmy ogółem: 2 śniadania złożone z dzbanka kawy i 4 kawałków chleba posmarowanego, 9 papierosów, 5 kg kartofli. Były to rzeczy bezcenne w naszej sytuacji.

Dziś zrobiliśmy sobie święto, choć nie było to zupełnie legalne. Był to pierwszy wolny ranek od dwóch tygodni. Naprawiłem spodnie, wstawiaj ąc łaty na siedzeniu. Wyspaliśmy się dobrze. Przy obiedzie powiadomiono nas, że cała grupa 180 ludzi do pracy jutro nie idzie, ale o godz. 6.30 ma wyjść z rzeczami na podwórze.

Czekaliśmy kilka godzin na pociąg fabryczny Manessmanna, który nas dowiózł do stacji Hochfeld, a stąd już pieszo, kawał drogi, na dworzec główny w Duisburgu, dokąd przybyliśmy już po ciemku. Martwota zupełna. Czekamy na pociąg dość długo. Ciemność zupełna, trzeba ciągle trzymać się niemal za ręce z chłopcami, aby się nie pogubić. Okazuje się, że na peronie nie jesteśmy sami. Są Francuzi, Belgowie, Holendrzy, także Rosjanie, czy Ukraińcy. Wreszcie zajeżdża pociąg towarowy, trzeba wsiadać.

Rozlega się ryk krów, kwik świń, beczenie owiec. Jest to powitanie pociągu bydlęcego przez naszych cudzoziemskich kolegów. Polacy zachowują się, jak zwykle, z pewną rezerwą, nie wyjawiają swych uczuć, ani nie uzewnętrzniają nastrojów, choć przeciętne samopoczucie jest lepsze niż w Modlinie lub Zakroczymiu.

Porzuciliśmy już pozę męczenników, pod wpływem otoczenia międzynarodowego i stajemy się podobni, jeśli chodzi o reakcje zewnętrzne, do przedstawicieli innych narodów. Nie oczekujemy już ani podziwu, ani pogardy. Choć nieraz jedno i drugie było naszym udziałem. Pociąg ruszył. Wagon do niemożliwości zatłoczony, usiąść trudno i stać niewygodnie.

Przejeżdżamy most na Renie. Ogarnia wszystkich dziwny nastrój nie usprawiedliwiony bynajmniej rozwojem wypadków. Więc nie ewakuują nas w głąb Rzeszy. Po chwili rozlega się piosenka żołnierska podtrzymana przez drugi koniec wagonu. Jest zupełnie ciemno. Błysk zapałki, ktoś zapala świecę. W tym mdłym oświetleniu można stwierdzić, że na podłodze jest gruba warstwa cementu. Jeżeli po wyjściu z wagonu pokropi nas deszcz, będziemy mieli ładny beton na sobie. Ok. 10 wieczorem przyjechaliśmy do stacji. Wysiedliśmy i czekaliśmy w małej poczekalni ściśnięci jeden przy drugim. Niedługo kazano nam wychodzić. Na tle jaśniejszego nieba rysują się sylwetki ciemnych domów. Miasteczko wygląda na całkowicie ewakuowane. Idziemy po omacku, raczej kierując się nawoływaniem. To samo robią przedstawiciele innych narodowości. Nikt nie wie dokąd idziemy. Okazuje się, że czekamy na inne grupy ludzi, którzy mieli do nas dołączyć. Po lewej stronie widać na widnokręgu dwie łuny koloru białego podobne do świateł gigantycznych reflektorów. Dochodzi również z dala przytłumiony huk armat. Wreszcie ruszyliśmy, idziemy godzinę, dwie i więcej po wodzie, bo deszcz już leje ulewny. Wszyscy trzej już mamy pełno wody w butach. Na szczęście wchodzimy do jakiegoś osiedla. Umieszczają nas w spichrzu murowanym, świeci żarówka elektryczna, na podłodze trochę słomy. Jest nas Polaków 60 osób. Lokujemy się jak kto może.

Następnego dnia rano obudziliśmy się nieco wypoczęci, jednak mokrzy. Zjadamy śniadanie otrzymane od gospodarza chłopa, u którego się zatrzymaliśmy, złożone z gorącej kawy i mleka. Suszymy części ubrań przy dobrze rozpalonej kuchni. We wsi kwateruje wojsko. Sanitariusz wojskowy opatruje stłuczenia Wojtka jeszcze z huty. Korzystając z pobytu w kuchni, gotujemy jeszcze kawę. Gospodarze biją dużą świnię nie kryjąc się z tym, więc prawdopodobnie dla wojska i zapowiadają, że ugotują przy okazji dla nas zupę.

Nie wiem, czy właściwa jest nazwa gospodarstwa chłopskiego dla tego obiektu, w którym jesteśmy. Solidny dom murowany o wielu pokojach. Jest światło, wodociąg i kanalizacja. W pokoju widać pianino i maszynę do pisania. W kuchni rządzi babcia i córki gospodarza domu, dorastające panny pracujące razem z pomocnicą Rosjanką. Pani domu nie żyje. Gospodarz nie różni się od przeciętnego typu bauera. Ma ok. 50 lat, nieco mrukliwy i małomówny, ale chyba dobry człowiek jak widać z traktowania nas. Babcia jest wzruszona, gdy się dowiedziała, że jesteśmy również katolikami. Około południa zjawili się niespodziewanie nasi “opiekunowie” z S.A. i oświadczyli, że za pół godziny ruszamy dalej.

Szkoda zupy na wieprzowinie, jesteśmy mocno zmartwieni. Gospodarze wyraźnie nam współczują. Radzi nie radzi, ruszamy w dalszą drogę, której celem ma być miasteczko Straelen, gdzie pobyt według naszych konwojentów zapowiada się obiecująco. Po przybyciu umieszczono nas w niedużej restauracji w rynku. Od dowódcy S.A, który tu rządzi robotnikami dostaliśmy kilka chlebów na 60 osób, właściciel restauracji dał też kilka od siebie i po kubku gorącej kawy. Jurek zawarł znajomość z kuchni ą i ugotował kartofle, które mieliśmy ze sobą”.

Na tym kończy się, pisany na bieżąco, pamiętnik naszego ojca Kazimierza z tego okresu pracy.

(go-Up)

7. Okopy nad Mozą

Znaleźliśmy się w bezpośredniej strefie frontowej, kilka kilometrów od wojsk alianckich i zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy ogromną szansę wyzwolenia. O niebezpieczeństwie nie myśleliśmy, bo i tak stale byliśmy na nie narażeni. Wiedzieliśmy, że wśród wojsk angielskich znajdują się Polacy w dywizji generała Maczka.

W Straelen (rys. 16) przeżyliśmy miłe zaskoczenie. Miasteczko było zupełnie czyste i nawet zadbane, a co najważniejsze w otwartym sklepie można było bez kartek kupić chleb za kilkadziesiąt fenigów. Ta szansa trwała wprawdzie tylko kilka godzin po rzuceniu się wygłodniałych robotników na taką okazję.


Rys. 16. Miasteczko Straelen

Była to jeszcze ostatnia enklawa ginącego świata niemieckiego panowania. Przebywaliśmy tam kilka dni, chodząc codziennie do roboty od 6 rano do 18. Następnie zostaliśmy przeniesieni do wioski o nazwie Wankum (rys. 17), w której przebywaliśmy przez całą zimę.


Rys. 17. Mapa miejscowości między Renem i Mozą (linią przerywaną oznaczona trasa
wycofywania robotników znad Mozy)

(go-Up)

8. Warunki zakwaterowania i pierwsze dni pracy

W przeciwieństwie do pracy w hucie, gdzie zarządzali nami cywilni majstrowie, tutaj podlegaliśmy formacji hitlerowskiej S.A. w brunatnych mundurach, ze swastyką na ramieniu. Jednostka ta zarządzała budową odcinka ciągnącego się wzdłuż linii frontu wyznaczonego przebiegiem rzeki Mozy tuż przy granicy holenderskiej (rys. 17). W Straelen zorganizował się sztab jednostki z centralną kuchnią i magazynami żywności. Do formacji S.A. należeli tylko członkowie partii hitlerowskiej. Ci, z którymi myśmy mieli do czynienia, mieli prymitywną mentalność opartą na demagogii rasy panów. Traktowali nas jako siłę roboczą, której nie należy niszczyć jak w obozach koncentracyjnych, ale utrzymać w miarę posiadanych możliwości w kondycji do pracy. Do pilnowania nas w czasie pracy przeznaczeni byli Niemcy w starszym wieku lub inwalidzi, nie nadający się do służby wojskowej.

Chodzili w swoich cywilnych ubraniach, bez wyraźnych oznak noszenia broni, najczęściej z kijami w ręku. Nazywaliśmy ich po prostu “stojakami”, ponieważ po wyznaczeniu zakresu pracy stali, dość obojętnie nas obserwując.

Zgrupowanie Polaków, w którym się znalazłem, liczyło 40 osób. Mieszkaliśmy w szkole w 2 izbach. Na podłodze rozłożona była słoma, na której spaliśmy. Zewnętrzne ubrania, często mokre, wieszaliśmy na ścianach. Mieliśmy odpowiednie przepustki (il. 18) do poruszania się w strefie przyfrontowej. Po pracy siedzieliśmy na swoich legowiskach, szykując się do jedzenia kolacji, lub rano śniadania. Zwykle był kawałek chleba z margaryną lub marmoladą i gorąca kawa zbożowa. Zupy obiadowe, z liści lebiody, dowożone były do miejsca pracy, którym była linia okopu przeciwpancernego głębokiego na 4 metry. Rowy te kopane były na żyznych polach chłopskich okolicznych wsi.

Czarnoziem znajdujący się na wierzchu pokryty zostawał piaskiem. Znaczna część upraw była niszczona. Gospodarstwa chłopskie nie tworzy ły, jak w Polsce, ciągłej wsi, ale rozrzucone były pojedynczo w terenie. Były to jak na polskie warunki spore gospodarstwa, zelektryfikowane i wyposażone w różnego rodzaju maszyny. Bauerzy, jak myśmy ich nazywali, potrzebowali często specjalistów do różnego rodzaju napraw i awarii. Tacy byli wśród naszej grupy z Warszawy. W czasie przerwy obiadowej fachowcy ci znikali w budynkach gospodarczych bauerów. Oczywiście przy cichej zgodzie pilnujących nas “stojaków”. Byłem również wśród tych szczęśliwców, jako elektryk znający niemiecki byłem wzywany do naprawy instalacji. Najważniejsza była zapłata w postaci prawdziwego jedzenia: smażonych kartofli, pajdy chleba ze smalcem itp. Przy tej okazji ciekawe były rozmowy z tymi chłopami. Okazywali dużo współczucia dla naszej niewolniczej pracy. Złorzeczyli hitlerowcom, nazywając ich “przeklętymi prusakami”. Zakazywali nam dzielenia się z nimi otrzymywaną żywnością.

W rzeczywistości musieliśmy opłacać się “stojakom” za to, że puszczali nas do bauerów. Zwykle podział łupów był taki, że moje było to co już zjadłem, reszta do podziału. Jak widać nie tylko my byliśmy wygłodzeni, Niemcy pół-cywile nas pilnujący też głodowali, chociaż na pewno nie w tym stopniu co my. Wyjątkiem byli hitlerowcy S.A., rozdzielający magazyny żywności. Widać było już pewne rysy w niezawodnej organizacji niemieckiej.

Rano, przed wymarszem do pracy, odbywał się przegląd całej naszej grupy przed S.A. Byliśmy podzieleni na trzy grupy: a – zdolni do pracy, b – chorzy i c – bez butów.

Wśród S.A. był osobnik zwany felczerem, który orzekał z pewnej odległości, czy zgłaszający się robotnik był chory. Choroba musiała być widoczna. Szczególnie dobrze potrafili to okazać Włosi mający duże zdolności aktorskie. Felczer miał jakiś zapas prostych leków, bandaży i coś tam zwykle rozdawał. Wśród nas, inteligencji z Warszawy, był prawdziwy lekarz, któremu udawało się zaopatrywać w leki czasami w działających jeszcze miejscowych aptekach. On nas leczył w potrzebie.

(go-Up)

9. Działalność wojenna na froncie

Lotnictwo alianckie panowało całkowicie w powietrzu. Na szosie w dzień nie mógł pokazać się żaden pojazd – był natychmiast ostrzelany przez samoloty myśliwskie. Wyjątkiem były całe kolumny jenieckie poruszające się na okopach, alianci do nas nie strzelali. Widoczny był humanitarny sposób prowadzenia wojny przez nich, że traktują nas jak swoich sprzymierzeńców. To musiało oddziaływać na psychikę Niemców i ich stosunek do nas.

Któregoś dnia niosłem wspólnie z Włochem krąg drutu kolczastego na opartym na ramieniu drągu. Nagle posłyszeliśmy charakterystyczny świst nurkującego samolotu myśliwskiego z jednoczesną serią strzałów z karabinu maszynowego. Odruchowo obaj padliśmy na ziemię, odrzucając na bok kij z drutem. Poczułem uderzenie gdzieś w okolicy pleców. Strach, że zostałem trafiony, zamarłem w bezruchu. Po chwili poruszyłem się, nie czując żadnego bólu. Włoch, który lepiej widział całą sytuację, pokazał mi spadłą na mnie łuskę pocisku wystrzelonego z samolotu. Akurat nad nami lotnik samolotu myśliwskiego zaczął strzelać do poruszającej się po szosie konnej furmanki, wiozącej dla nas zupę.

Pobiegliśmy obaj w tamtą stronę i spostrzegliśmy zabitego konia, a nieco dalej zabitego woźnicę Niemca. Równocześnie nadbiegło jeszcze kilku Włochów. Wycięli duży kawał mięsa i natychmiast podzielili się zdobyczą, również i ja dostałem kawałek polędwicy. Samolot jeszcze krążył w pobliżu.

Do poruszania się w strefie frontowej otrzymaliśmy odpowiednie przepustki (rys. 18). Jak wynika z jej treści, umocnienia jakie budowaliśmy, nazywały się “wałem zachodnim” i według propagandy niemieckiej były odpowiednikiem francuskiej “linii Maginota”. W rzeczywistości były to różnej głębokości rowy usytuowane w podmokłym terenie.


Rys. 18. Imienna przepustka w strefie frontowej

Czasami byliśmy przydzielani nie do kopania okopów, ale do ziemnego okopywania stanowisk poszczególnych baterii przeciwlotniczych. Wprawdzie nie były one używane do strącania alianckich samolotów, które absolutnie panowały w powietrzu, ale do ostrzeliwania stanowisk polowych Anglików i Kanadyjczyków znajdujących się po drugiej stronie Mozy, w odległości kilku kilometrów. Działa obsługiwali artylerzyści, wśród których byli, siłą wcieleni, Ślązacy mówiący po polsku. Ich racje żywnościowe były oczywiście znacznie lepsze od naszych, ale też nie za obfite, mimo to dzielili się z nami, zwłaszcza zupami, które nie były reglamentowane. Rozmawiali z nami p>o polsku tylko wtedy, gdy byliśmy sami.

Już po kilku salwach położenie baterii zostawało przez aliantów zidentyfikowane i musiały przenosić się w inne miejsce. Niemcom brakowało benzyny. Do silników ciągników armat musieli dolewać jakąś mieszankę, po użyciu której z rur wydechowych ciągnął się dwumetrowej długości ogień dobrze widoczny w nocy. Bo tylko wtedy mógł odbywać się ruch baterii. Mogliśmy być wtedy ostrzelani, o ile wcześniej nie rozbiegliśmy się na dostateczną odległość.

W drugiej połowie grudnia 1944 r. byliśmy świadkami pewnych dobrze zakamuflowanych ruchów wojsk niemieckich zmierzających w kierunku, od nas, południowym. Były to przygotowania do ostatniej ofensywy niemieckiej przeciw aliantom w Ardenach. Warunki były zimowe, dużo śniegu i mróz. Kanonada artyleryjska była dobrze przez nas słyszana. Atak się udał i Niemcy, ku naszemu zaskoczeniu, weszli dość głęboko we front aliantów, którzy nie mogli użyć samolotów ze względu na mgłę. Jednak po kilku dniach dowiedzieliśmy się, od słuchających radia z Londynu znajomych niemieckich bauerów, że ofensywa się załamała. Jako odwet nastąpiły wzmożone naloty na Niemcy, już w czasie Bożego Narodzenia, a potem w Sylwestra.

Potęgę lotnictwa amerykańskiego mogliśmy podziwiać, obserwując przelatujące nad nami tysiące czterosilnikowych bombowców, lecących nad Niemcy. Bombardowania zaczynały się już od znanego nam Zagłębia Ruhry. Widoczne były ogromne pożary. Były to tzw. naloty dywanowe.

Bomby były zrzucane bez wybierania celów, począwszy od wskazanego punktu. Czuliśmy się w jakiś sposób szczęśliwi, że nas już tam nie ma.

(go-Up)

10. Inne grupy narodowościowe

Mieszkająca w tej samej wiosce w pobliżu nas grupa jeńców włoskich była liczniejsza od naszej. Byli to jeńcy wojenni internowani w północnych Włoszech przez Niemców, gdy rząd włoski w lecie 1944 r. przeszedł na stronę aliantów. Byli to żołnierze podchorążówki marynarki wojennej stacjonującej w porcie wojennym w Genui. Łatwo nawiązałem z nimi kontakt – byli w moim wieku i znali francuski, a temperament włoski jest podobny do polskiego. Szczególne zbliżenie nastąpiło w czasie świąt Bożego Narodzenia. We wsi, w której mieszkaliśmy, był katolicki kościół i ksiądz znający trochę język polski. Przed pierwszą wojną światową był proboszczem w okolicy Poznania. Odprawił mszę św. dla Polaków i Włochów, a potem przyszedł nawet na chwilę do nas do obozu.

Pierwszy dzień Świąt mieliśmy wolny od pracy. Byliśmy zaproszeni do Włochów, poczęstowali nas jakimś skromnym jedzeniem, zdaje się makaronem z sosem pomidorowym. My również coś przynieśliśmy, jakieś kupione wcześniej od żołnierzy konserwy i placki kartoflane. Mimo smutnej rzeczywistości pocieszaliśmy się, że już niedługo może będziemy wolni.

Poszczególne grupy narodowe w czasie prowadzonych prac były często ze sobą pomieszane. Przez dłuższy czas pracowałem w pobliżu grupy Rosjan. Zaprzyjaźniłem się nawet z będącym w moim wieku sympatycznym Sybirakiem. Gdy mi powiedział skąd pochodzi – mając w pamięci zachowany wśród Polaków strach przed tą krainą – wyraziłem swoje obawy przed ciężkim klimatem. Ku mojemu zdziwieniu na wspomnienie Syberii mój towarzysz rozpromienił się i powiedział, że jest to piękny kraj. Nie pamiętam już, z jakiej części Syberii pochodził.

Z miejscowości przyfrontowej, w której byliśmy zakwaterowani, prawie cała ludność niemiecka została ewakuowana. Istniały jednak obowiązujące nas drakońskie przepisy, dotyczące kradzieży opuszczonego mienia, za którą groziła kara śmierci.

Któregoś dnia spotkałem się rano przy robocie z moim Sybirakiem. Widziałem jednak, że był dziwnie podniecony. Opowiedział mi, że w nocy u nich w obozie był “cyrk”.

Któryś z Rosjan znalazł w opuszczonym niemieckim domu, jakieś potrzebne mu nici i zabrał je. Ktoś o tym doniósł. Przyszli Niemcy S.A., znaleźli nici i w stodole, w której spali, powiesili na belce złodzieja. Opowiadanie jego miało charakter obiektywnej relacji o zdarzeniu, bez emocjonalnego zabarwienia. Coś przeskrobał – spotkała go za to kara, proporcje winy do kary nie miały znaczenia dla l udzi wychowanych w systemie komunistycznym. Ponadto widoczna była, znana nam z sienkiewiczowskich opisów, mentalność tych ludzi, żyjących na ogromnych przestrzeniach przyrody – raz kozie śmierć.

Zima w Holandii jest bardziej łagodna niż w Polsce. Ma na to wpływ bliskość Atlantyku. Pracując całe dni pod gołym niebem w wilgotnym powietrzu, najczęściej byliśmy przemoczeni, ale o dziwo nie przeziębieni.

Tempo pracy było niewielkie, dostosowane do lichego jedzenia. Właściwie nasza praca nie miała większego znaczenia z punktu widzenia działań frontowych aliantów. Wyglądało na to, że te ogromne rzesze robotników przymusowych (w 1945 r. podobno było ich 12 milionów) nie są już potrzebne w takich ilościach wskutek ogromnych zniszczeń przemysłu po nalotach aliantów. Widocznym dla nas przykładem było Zagłębie Ruhry.

(go-Up)

11. Front na Renie

Front stał w jednym miejscu przez całą zimę do końca lutego. W pierwszych dniach marca ruszyła ofensywa aliantów. Najpierw musieli sforsować Ren. Przekroczyli go Amerykanie na południe od nas pod Remagen, a Anglicy na północ pod Wesel. Poszli dalej w głąb Niemiec. Pozostawili okrążone Zagłębie Ruhry, nie zajmując go.

Trzymający nas Niemcy z S.A. przystąpili do wycofywania robotników przymusowych znad Mozy za Ren – trasą oznaczoną linią przerywaną na rysunku 17. Zostaliśmy uformowani w kolumny i podzieleni na oddziały ok. 100-osobowe i ruszyliśmy na wschód pilnowani pod eskortą. Zostaliśmy zawiadomieni, że za ucieczkę grozi kara śmierci, wykonana przez każdą jednostkę wojskową na linii frontu. Nie mogliśmy iść najkrótszą drogą. Równocześnie wycofywało się wojsko niemieckie, które musieliśmy omijać. Marsz trwał 2 noce. Otrzymaliśmy, wprawdzie w skromnej ilości, suchy prowiant, ale brakowało wody do picia. Szliśmy do jedynej jeszcze pozostałej przeprawy, jaką był most na Renie w Duisburgu. Po naszej lewej i prawej stronie, w odległości kilku kilometrów, jechały czołgi alianckie również w kierunku tego mostu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze oswobodzenie zależy od tego, kto tam pierwszy dojdzie. Co jakiś czas następowały przerwy w marszu od nas n.

W czasie takiej przerwy jeden z naszych kolegów inżynier Hryniewicz (rys. 19), chory na serce, usiadł w rowie i podchodzącemu akurat felczerowi z S.A. powiedział, że nie ma sił do dalszego marszu. Hitlerowiec ten dobrze znał naszą grupę Polaków i wiedział, że Hryniewicz jest rzeczywiście chory. I teraz nastąpiła scena, którą w wiele lat później z pewną dozą ironii opowiadałem moim przyjaciołom Niemcom. Felczer z S.A. wyciągnął z kieszeni munduru w specjalnym opakowaniu żelazną porcję chyba glukozy, otworzył ją i podał jedną łyżkę Hryniewiczowi, mówiąc z przejęciem, żeby zjadł i szedł dalej, bo przecież zaraz przyjdą Amerykanie.


Rys. 19. Jerzy Pustoła (pierwszy od prawej), inż. Hryniewicz, Wojtek Pustoła podczas pobytu w Niemczech w 1945 r.

Może to być dobry przykład mentalności niemieckiej, którą historyk angielski określił jako brak umiejętności przewidywania uczuć innych ludzi. Jego zdaniem była to główna przyczyna przegrania przez Niemcy dwu ostatnich wojen.

Niestety zdążyliśmy przed Amerykanami dojść do mostu. Co chwilę zapalały się nad nami wiszące na spadochronach alianckie lampy oświetlające cały teren. Nigdy nie miałem tak ciężkiego serca, jak wówczas, gdy schodziłem z tego mostu. Oczekiwane od pięciu lat oswobodzenie znowu się nie ziściło.

Po drugiej stronie mostu nikt już nas nie pilnował. Z przypadkową grupą wędrowców weszliśmy na jakiś cmentarz. Znalazłem podwyższoną płaszczyznę grobowca. Położyłem się na nim z węzełkiem swoich rzeczy pod głową – po chwili usnąłem.

Następnego dnia oddział S.A, który nas konwojował od Mozy i przeprowadzi ł przez Ren, rozpoczął naszą grupę kompletować. Trudno było ustalić, czy wszyscy przeszli most. Odniosłem wrażenie, że nikomu nie zależało na dokładnych ustaleniach. I tak robotników było za dużo w stosunku do zmniejszającego się terenu i możliwości wyżywienia. Nasza grupa została powiększona o kilka rodzin ukraińskich, które przyznawały się do polskości. Zostaliśmy ulokowaniu w sali kinowej bez dziennego oświetlenia i sanitariatów z doprowadzoną wodą. W całym pomieszczeniu był tylko jeden kran z zimną wodą. Młode Ukrainki myły swoje niemowlęta bezpośrednio pod kranem. Na nasze obawy odpowiadały, że dzieci będą dobrze zahartowane, jeżeli oczywiście przeżyją.

W sali znajdowały się rzędy krzeseł przykręcone do podłogi. Pierwszą noc na nich spaliśmy. Potem udało się je usunąć, mimo protestów właściciela kina. Znajdowaliśmy się w południowej części Duisburga niedaleko od znanej nam huty Manessmanna, która wskutek bombardowania była unieruchomiona. Rano nasi konwojenci z S.A. wyprowadzali nas do kopania okopów. Front w Zagłębiu Ruhry zatrzymał się na Renie, natomiast od północy Anglicy, a od południa Amerykanie po przekroczeniu Renu w akcji oskrzydlającej utworzyli ogromny kocioł zamykający cały ciężki przemysł niemiecki. Poszli dalej na wschód w kierunku Berlina. Niemcy, żeby nam wypełnić czas, gnali nas – tysiące robotników przymusowych – w odległe miejsca i zmuszali do kopania umocnień ziemnych. Kierowali nas jednego dnia na północ, drugiego na południe, ponieważ byliśmy okrążeni i nie wiadomo było skąd możemy zostać zaatakowani. Przez Ren w Duisburgu, który był ciągle stacjonarną linią frontu, odbywała się wymiana artyleryjska i kopiąc okopy, jak najszybciej chcieliśmy wykopać pierwszy dołek, żeby móc schronić się przed odłamkami w momencie przypadkowego ostrzału. Dziwiliśmy się, że mimo tak trudnej sytuacji, system organizacji zaopatrzenia ciągle jeszcze działał. Przywożono w południe w miejsca pracy kotły z zupą, a rano suchy prowiant. Nie mieszkaliśmy już w kinie, przeniesiono nas do baraków dużego obozu obok miasteczka Lintorf. W obozie tym przebywało ok. 4000 różnej narodowości robotników przymusowych. Ciągle byliśmy jednak pod władzą S.A.

Któregoś dnia w drugiej połowie kwietnia zobaczyliśmy porzucone w krzakach żółte mundury S.A. W pierwszej chwili zdawało nam się, że jesteśmy już wolni. Jednak chcąc wyjść z obozu, natknęliśmy się na wojskowy posterunek strzegący wyjścia. W obozie byli przedstawiciele wielu podbitych narodów ze wschodniej i zachodniej Europy. Kapitan dowodzący wojskową strażą poinformował nas, że w porozumieniu z burmistrzem miasteczka ustalili, że uniemożliwi masowe wyjścia z obozu.

Ta strefa, dopóki nie wejdą tu alianci, jest bezpańska i nagłe wyjście kilku tysięcy ludzi może być niebezpieczne dla ludności miasteczka. Może wypuszczać tylko małe grupy zmierzające w kierunku Amerykanów. Z kolei my w obozie wybraliśmy kilkuosobową grupę delegatów do rozmów z burmistrzem i kapitanem. Do grupy tej wszedł również mój ojciec znający biegle kilka języków. W rozmowach ustalono, że ponieważ w obozie znajdują się chorzy między innymi na tyfus plamisty, konieczne jest przybycie wojskowej jednostki sanitarnej, a ponadto jest rzeczą oczywistą, że do obozu musi być dostarczane niezbędne wyżywienie. Te minimalne żądania zostały wspólnie przyjęte. Lada moment mogli wejść Amerykanie.

W tej sytuacji zdecydowaliśmy wspólnie z ojcem i bratem przygotować się do wyjścia następnego dnia. Mieliśmy trochę rzeczy, które nie wiedzieliśmy jak długo będą nam jeszcze potrzebne. Zdecydowaliśmy się włożyć je na przypadkowo znaleziony rower, wprawdzie bez opon i łańcucha, ale nadający sie jeszcze do pchania. Wyruszylismy po sniadaniu w grupie kilku najblizszych kolegów. Pogoda była piękna, był to początek maja Wiedzieliśmy, że powinniśmy trzymać się torów kolejowych, na których nie było żadnego ruchu. Po przejściu ok. 6 km w miejscowości Grossenbaum spotkaliśmy Amerykanów.

(go-Up)

12. Wyzwolenie przez Amerykanów

Znajdujący się przy torach kolejowych posterunek amerykański składał się z kilku czarnoskórych żołnierzy. Podszedłem do jednego z nich i powiedziałem po angielsku, że jesteśmy Polakami z Warszawy pracującymi przymusowo w Niemczech. Kazał nam iść z sobą, mówiąc> coś do mnie jakimś dziwnym akcentem amerykańskim, z którego niewiele rozumiałem.

Przyszliśmy do wejścia do dużego schronu przeciwlotniczego, gdzie stali inni żołnierze, z którymi łatwiej było się dogadać. Poczęstowali nas dużą porcją soku pomarańczowego i prawdziwą kawą, dali puszki z konserwami mięsnymi i pieczywem i powiedzieli, że najbliższą noc spędzimy w tym schronie na drewnianych ławkach, niestety bez wody i światła. Woda i mydło do mycia są w rozstawionym wojskowym namiocie. Po wyjściu z umywalni i wytarciu się ręcznikiem zostaliśmy odpowiednio potraktowani proszkiem DDT.

Po tych zabiegach i skonsumowaniu otrzymanych wiktuałów mieliśmy jeszcze trochę czasu na dalsze rozmowy. Okazało się, że była to jednostka z południowych stanów o specyficznym akcencie, ale byli też tam Polacy, z którymi cała nasza grupa nie znająca języka nawiązała ożywiony kontakt. Okazało się, że Powstanie Warszawskie było całkowicie nieznane nawet wśród Polonii amerykańskiej, nie mówiąc już o przeciętnych Amerykanach. Był to zimny prysznic dla polskiego nacjonalizmu. Wieczorem, kiedy udawaliśmy się na nocleg do schronu, nie myśleliśmy, że ta noc będzie tak niezwykła. W trakcie snu poczułem jakiś niezwykły ruch wzdłuż rąk, nóg i na szyi. Nie było światła, więc nie mogłem nic zobaczyć. Obudził się za chwilę mój brat i po chwili doszliśmy do wniosku, że to uciekają od nas wszy. Była to od miesięcy dla nas okropna plaga, z którą nie mogliśmy sobie w żaden sposób poradzić. Zwłaszcza po założeniu upranej koszuli liczba insektów się zwiększała. Zabijaliśmy ich setki w koszuli, ale to niewiele pomagało. Od drapania na skórze tworzyły się ranki. Tej nocy nie mogliśmy uwierzyć, że insekty mogą same od nas odejść. Następnego dnia stało się to naprawdę.

Poczuliśmy się podwójnie szczęśliwi, jesteśmy wolni i nie mamy wszy. Następnego dnia przenieśliśmy się do baraków pobliskiej fabryki elektrotechnicznej. Na polecenie Amerykanów baraki zostały uprzątnięte przez Niemców i poprawiono instalacje. Otrzymaliśmy dla nas trzech osobne pomieszczenie, już bez piętrowych łóżek i z dużą szafą. Codziennie przybywali nowi robotnicy cudzoziemscy nie tylko z Lintorf, ale i innych rozproszonych miejsc Zagłębia. Liczba przebywających ustabilizowała się na poziomie ok. 2000 osób. Amerykanie, którzy aktualnie zarządzali tą strefą okupacyjną zdecydowali, żeby poszczególne obozy tworzyć według kryteriów narodowościowych i przenieśli Polaków do pobliskiego miasta Mülheim, lokując nas w koszarach. W tym już wolnym polskim obozie powstał samorząd, wybrany przez przebywających tam Polaków.

Dość istotnym problemem była koordynacja zaopatrzenia obozu w żywność. Amerykanie uważali, że jest to obowiązkiem Niemców, konkretnie burmistrza miasta. Było to trudne zadanie, ponieważ Niemcom brakowało żywności. Zarząd obozu podawał liczbę przebywających osób, która była trudna do ustalenia i często zawyżona. Czasami brałem udział w tych targach. Ostatecznym arbitrem byli Amerykanie. Zwykle była to przywożona w kotłach dość pożywna zupa. Mieszkańcy obozu wychodzili z miskami i otrzymywali odpowiednie porcje. Czasami jednak zupa zostawała i po jakimś czasie okoliczni mieszkańcy, głównie kobiety, podchodziły do kotłów i dostawały zbywające porcje. Któregoś dnia akurat w tym czasie przyjechali do obozu oficerowie amerykańscy i zobaczyli tę nietypową scenę.

Gdy dowiedzieli się, że zupę otrzymują Niemcy, kazali wylać ją do kanału, tłumacząc, że nie może być zbratania z Niemcami. Byłem świadkiem tej sceny i patrząc na Polaków, tak niedawno przecież głodujących, widziałem na ich twarzach raczej współczucie dla kobiet niż nienawiść. Centralna kuchnia znajdowała się w Grossenbaum, kilka kilometrów od Mülheim. Były tam obozowe magazyny żywności niemieckie i oddzielne amerykańskie z przeznaczeniem dla nas.

Znajdowały się tam różne wspaniałości, jak papierosy, kawa, czekolada i inne. Magazyn ten w późniejszym czasie został przejęty przez UNRRA. Obok znajdowało się dwupokojowe mieszkanie przeznaczone dla mianowanego przez Amerykanów łącznika między obozami, zaopatrzeniem i amerykańskim punktem zarządzania. Mieszkanie to otrzymałem dla siebie i brata Wojtka.

W obozie w Mülheim Polacy z Powstania stanowili wyraźną mniejszość. W większości pochodzili z różnych okolic Polski, również z terenów za Bugiem. Było sporo kobiet wywiezionych na roboty przymusowe. Również małżeństwa i małe dzieci. Były przedwojenne mniejszości narodowe, znający język polski Ukraińcy i ukrywający się volksdeutsche.

Po jakimś czasie zaczęły tworzyć się małe grupy robiące bimber i w dalszej kolejności szukające mięsa jako odpowiedniej zakąski. Mięso w Niemczech było towarem absolutnie deficytowym. Żeby je zdobyć, niektórzy mieszkańcy naszego obozu zaczęli napadać na okolicznych niemieckich bauerów, kradnąc im krowy. Miejscem uboju były nagrobki cmentarne. Armia amerykańska czuła się odpowiedzialna za porządek strefy okupowanej i dość szybko zidentyfikowała sprawców w obozach polskich i rosyjskich. Zarząd polskiego obozu składający się z inteligencji był szczególnie wyczulony na opinie o nas i natychmiast zorganizował wewnętrzne służby porządkowe, których komendantem został, przypadkowo znajdujący się w obozie, oficer przedwojennej policji ze Lwowa.

W obozie naszym przebywali dwaj oficerowie łącznikowi z dywizji gen. Maczka znajdującej się w niedalekim Oldenbergu. Ale ich interwencja okazała się już niepotrzebna. W obozie poradzono sobie własnymi siłami. Z Ruskimi były większe trudności.

W celu likwidacji radzieckich obozów przyjeżdżali oficerowie NKWD i często na siłę starali się zabierać “swoich”. Byli tam jednak, zwłaszcza z Ukrainy, ludzie wrogo nastawieni do bolszewików, którzy nie chcieli wracać. Starali się ukryć w polskim obozie. Jeżeli byli urodzeni na polskich terenach przed 1939 r., byli przez nas bronieni. Wiadomość o Jałcie jeszcze nie była znana. Problemy te jednak wywoływały dyskusje, zwłaszcza u licznych lwowiaków.

W pierwszych tygodniach po wyzwoleniu Niemcy, chyba z inspiracji Amerykanów, wydawali kartki na buty (rys. 20). Swojej kartki nie wykorzystałem, gdyż nowe buty otrzymałem jako gratyfikację za pracę przy budowie mostu.


Rys. 20. Kartka przydziału na buty

(go-Up)

13. Budowa mostu na Renie

W tym czasie batalion saperów armii USA rozpoczął budowę mostu kolejowego przez Ren. Budowa nowych filarów w rzece i kładzenie wcześniej przygotowanych przęseł mostu była wykonywana nieznanymi mi specjalistycznymi maszynami przez saperów. Ta bardzo nowoczesna technika budowy mostu przez wielką rzekę bardzo mnie ciekawiła, spytałem więc pierwszego spotkanego oficera amerykańskiego, czy mogę ją z bliska obserwować. Zaczęliśmy rozmowę i jak zwykle zapadły w takiej sytuacji pytania o pochodzenie.

Amerykanin, gdy dowiedział się, że jestem Polakiem, powiedział, że rodzice jeszcze przed jego urodzeniem przyjechali z Berdyczowa i mówili po polsku, choć byli Żydami. Znał nawet kilka polskich słów, mocno przekręconych. Zaprowadził mnie do majora – dowódcy batalionu budującego most. Major po krótkiej rozmowie zaproponował mi, żebym został tłumaczem.

Amerykanie posługując się głównie maszynami, potrzebowali dużo ludzi do prac pomocniczych wykonywanych ręcznie. Zaangażowali byłych robotników przymusowych z terenów Europy Wschodniej, obywateli ZSRR, Polaków i innych, którzy nie mogli wracać do swoich domów. Obywatele Europy Zachodniej: Francuzi, Belgowie, Włosi i inni natychmiast wrócili do siebie. Do pracy zgłosiło się dużo chętnych, ponieważ Amerykanie płacili konserwami, takimi jak racje dla swoich żołnierzy, w których dodatkowo znajdowała się czekolada, papierosy i tym podobne “rarytasy” dla ludzi wschodu. Major, jak się później zorientowałem, nie rozróżniał Rosjan, Ukrainców i Polaków uważając, że jest to jednakowy język gdzieś tam z Dalekiego Wschodu.

Żołnierze pracowali na dwie zmiany, robotnicy tylko na jedną. Moim zadaniem było uzgadnianie liczby pracowników poszczególnych grup z ich przywódcami oraz – co było najważniejsze dla nich – pośrednictwo przy rozdziale konserw.

Pamiętam, że kiedyś Amerykanie za moim pośrednictwem poprosili, żeby robotnicy popracowali jeszcze na drugą zmianę i – co było oczywiste – za drugą porcję konserw. Po zakończeniu pracy z magazynu przywieziono konserwy, ale tylko za pierwszą zmianę. Robotnicy nie rozchodzili się mówiąc, że jeśli nie dostaną drugiej porcji, jutro nie przyjdą do roboty. Gdy to powiedziałem majorowi, nie mógł tego zrozumieć, ponieważ obiecał, że dostaną jutro. Wyjaśniłem majorowi, że zderzyły się tutaj dwa systemy etyczne. Rosjanie, żyjąc w systemie obietnic bez pokrycia, nie mogli uwierzyć tylko na słowo. Posłał więc jeszcze raz samochód ciężarowy po brakujące konserwy. Charakterystyczne było zakończenie tego dnia. Przywódca grupy robotników z radziecką odznaką partyjną przypiętą do koszuli odciągnął mnie na bok i wręczył cały karton konserw jako prezent – dowód wdzięczności za załatwienie sprawy. Zdziwiony zapytałem: musieliście komuś ze swoich przecież zabrać te konserwy? Otrzymałem w odpowiedzi jedno słowo – niczewo. Nie mając wówczas dzisiejszego doświadczenia o sile działania łapówki w systemie stworzonym przez komunizm, a może nawet jeszcze dawniej w czasie niewoli mongolskiej w księstwach ruskich, i ntuicyjnie czułem, że nie mogę odmówić, więc wziąłem dwie puszki, które w mojej sytuacji były całkowicie mi zbędne. Rozstaliśmy się z satysfakcją.

Obywatele radzieccy po krótkim czasie pobytu w wolnym już kraju niemieckim szybko uchwycili jego główne cechy, jak prawo do wyrażania swojej woli, w tym przypadku strajku. Zrozumiały to władze komunistyczne w Moskwie. Wszyscy powracający po wojnie do kraju obywatele ZSRR już na granicy na Bugu zostali profilaktycznie skierowani na długie lata do obozów na Syberii, a przywiezione przez nich rzeczy skonfiskowano. Przebywając codziennie przynajmniej 12 godz. na budowie mostu, korzystałem z ogólnej kuchni żołnierskiej, która była taka sama jak dla oficerów. Nie było tam już konserw jedzonych w czasie walk, ale był np. pieczony drób z frytkami i owocami. Jedliśmy ze specjalnych naczyń w formie zamykanych płaskich talerzy. Któregoś dnia spóźniłem się i zabrakło dla mnie menażki. Kapitan powiedział, żebym poszedł do żołnierzy, którzy już zjedli i pożyczył menażkę dla siebie. Jak się później zorientowałem, popełniłem nietakt mówiąc, że kapitan kazał wydać menażkę. Żołnierz, który mnie znał, pouczył mnie, że kapitan – jak chce – może mi dać swoją, a nie może rozporządzać się jego. Oczywiście dał mi swoją menażkę, ale z własnej woli.

Obserwując budowę mostu widziałem absolutne zgranie poszczególnych procesów budowy wynikające z precyzji i solidności wykonawców. Wynikiem tego była rzecz niewiarygodna – wykonanie całego mostu kolejowego, łącznie z nowymi nasypami kolejowymi, w ciągu 11 dni. Było to fantastyczne dzieło organizacji i planowania co do godziny. Mając taki wzór w pamięci, osiągnięcia gospodarki komunistycznej postrzegałem jako nieudolny plagiat prawdziwych zasad organizacji i planowania.

Po 11 dniach, chyba w połowie maja 1945 r., nastąpiło uroczyste otwarcie mostu, po którym przejechał pociąg towarowy. W otwarciu wzięli udział trzej słynni generałowie amerykańscy: Eisenhower, Paton i Bradley. Mogłem ich z bliska obserwować, stojąc w grupie batalionu saperów, który most budował.

Po kilku dniach batalion przeniósł się gdzieś dalej. Na pożegnanie otrzymałem list, w którym major podziękował za mój pomocniczy udział i potwierdził, że otrzymałem płaszcz i dwie pary butów żołnierskich. Płaszcz ten po przefarbowaniu i zmianie guzików nosiłem przez kilka lat po wojnie w kraju.

(go-Up)

14. Przejęcie obozu przez Anglików

W połowie lata nastąpiły zmiany w organizacji terytorialnej stref okupacyjnych.

Zagłębie Ruhry przejęły wojska angielskie. Miało to wpływ również na organizację obozów dla przebywających jeszcze w Niemczech byłych robotników przymusowych. Byli to już tylko Polacy oraz ludzie z polskich obszarów wschodnich zajętych przez ZSRR. Głównie Białorusini i Ukraińcy z Galicji. W tym czasie alianci uznali popierany przez ZSRR polski rząd w Warszawie, stawiając w nowej sytuacji Polaków, zwłaszcza znajdujących się na obszarach niemieckich zajętych przez zachodnich aliantów.

W naszym obozie znajdowali się oficerowie łącznikowi z pancernej dywizji gen. Maczka. Oficerowie, o ile dobrze pamiętam, Dzierzgowski i Sell z poznańskiego, nie mieli jednak żadnych wytycznych w tej sprawie. W dywizji tej znaleźli się żołnierze AK przybyli z Powstania Warszawskiego, obawiający się powracać do kraju w świetle wiadomości napływających z Polski.

Była jednak pewna grupa Polaków chcących szybkiego powrotu do kraju, niezależnie od rządu znajdującego się w Warszawie. Byliśmy wszyscy zdezorientowani, nie spodziewając się takiego zakończenia wojny zwłaszcza dla Polaków, lojalnie walczących przez cały czas wojny wspólnie z Anglikami. O dwuznacznej roli Anglików świadczy odezwa Komendanta 158 Brygady do wszystkich Polaków w Zagłębiu Ruhry (rys. 21). W porozumieniu z ojcem i innymi członkami zarządu obozu zdecydowałem się pojechać na granicę stref angielskiej i radzieckiej, gdzieś w okolice Hannoweru, żeby zorientować się na miejscu w sytuacji. Podróżowałem przypadkowo złapanymi pociągami towarowymi bez żadnych rozkładów jazdy. Pasażerami byli głównie Niemcy, szukający żywności na wsi. Na zrujnowanych dworcach nie było żadnych restauracji, a tylko jakieś stragany z jedzeniem. Najlepszą walutą były amerykańskie papierosy i kawa, które miałem przy sobie.


Rys. 21. Odezwa do Polaków

Chodziło o informacje otrzymane bezpośrednio od nielicznych uciekinierów z Polski. Udało mi się spotkać znajomego z Warszawy, który uciekał ażeby spotkać się z rodziną w Anglii. O aresztowaniach w Polsce nie wiedział. Trudno było się dowiedzieć czegoś konkretnego. Granica między strefami pozornie nie wydawała się zbyt szczelna. Nie zdecydowałem się jednak na jej przekroczenie.

Po kilku dniach wróciłem z niezbyt udanej wyprawy i ku mojemu zaskoczeniu dowiedziałem się od ojca, że była wiadomość od naszej matki (rys. 22) z radiostacji Warszawa. Matka wiedziała, że jesteśmy w Mülheim i wzywała nas do powrotu. Fabryka mojego ojca przed wojną budowała duże radiostacje nadawcze m.in. w Warszawie, i domyśliliśmy się, że pracownicy radia obecnie szukali kontaktu z ojcem, dotarli do naszej matki i stąd ta wiadomość. Dla nas to była pierwsza informacja z Warszawy o rodzinie.


Rys. 22. Eleonora żona Kazimierza Pustoły

Odbyliśmy naradę rodzinną. Ojciec chciał wracać jak tylko to będzie możliwe. Ja miałem inne plany. Dowiedziałem się o założeniu przez prof. K. Drewnowskiego, przedwojennego rektora Politechniki Warszawskiej, namiastki wydziału elektrycznego w Belgii.

Profesor Drewnowski był w obozie koncentracyjnym Dachau i zaraz po wyzwoleniu udało mu się wydostać do Brukseli. Chciałem się tam udać na dalsze studia, znałem języki i miałem w zasadzie zaliczony pierwszy rok na Politechnice Warszawskiej. Ojciec jednak uważał, że nie powinniśmy się rozdzielać i razem wrócić do kraju. Była to ważna decyzja, może nawet na całe życie. Zadecydowało ostatecznie życzenie ojca będącego dla mnie autorytetem. Ponadto zdawałem sobie sprawę po przeżyciu wojny, że często przy podejmowaniu decyzji waży przypadek i łut niezbędnego szczęścia. Dzisiaj, oglądając się wstecz, mogę powiedzieć po 40 latach życia w Polsce komunistycznej jako o okresie niewykorzystanej w pełni energii, zwłaszcza dla kraju.

Wybór decyzji o terminie powrotu dotyczył nas wszystkich przebywających w obozie. Ludzie pochodzący z terenów wschodnich zabranych Polsce przez ZSRR tracili swoją najbliższą ojczyznę, zwłaszcza gdy ich rodziny już tam nie było. Nie mieli do czego wracać i decydowali się na razie nie wracać. Zaprzyjaźniłem się z inż. Stanisławem Scholtą ze Lwowa przebywającym z rodziną w obozie. Nie miał po co wracać. Później wyjechał gdzieś dalej, chyba ostatecznie do Australii. Takich ludzi było więcej. Żołnierze młodzi, wzięci do niewoli w 1939 r., czasami zostawali w Niemczech, żeniąc się z Niemkami. Spotykałem takie rodziny przebywając w późniejszych latach służbowo w RFN.

Życie płynęło dalej w oczekiwaniu na niewiadomy termin wyjazdu. Poznałem bliżej komendanta angielskiego dla miasta Mülheim – majora Harrisa. Przekazał za moim pośrednictwem dla naszego obozu poniemiecką półciężarówkę marki Hansa (rys. 23). Otrzymałem również małe mieszkanie przy magazynie UNRRA, gdzie zamieszkaliśmy z bratem. Samochód wykorzystałem dodatkowo do nauki jazdy niektórych mieszkańców obozu (rys. 24).


Rys. 23. Samochód otrzymany dla obozu


Rys. 24. Certyfikat instruktora

Szkolenie odbywało się na pobliskim, praktycznie nieczynnym, małym lotnisku.

Któregoś dnia na tym lotnisku wylądował mały samolot pasażerski, z którego wysiadł oficer amerykański, pytając jak dostać się do domu wypoczynkowego żołnierzy amerykańskich. Wiedziałem, że dom ten był ulokowany w pobliskim pałacu rodziny Krupp. Przerwałem więc szkolenie i postanowiłem odwieźć tam oficera. Moi uczniowie, wśród których były również ciekawe pałacu panie, pojechali ze mną. Pałac był bardzo duży, podobno składał się z 300 pokoi. Oficer szybko wysiadł, podziękował za przysługę i gdzieś zniknął. Nasz samochód otoczyła grupa żołnierzy, wśród których byli przeważnie Murzyni. Wywiązała się ożywiona, na migi, rozmowa z naszymi paniami. Po dłuższej chwili podszedł do mnie oficer amerykański, odprowadził mnie na bok i dał do zrozumienia, że nie jest przyjęte tak żywe obcowanie białych kobiet z czarnymi. Będąc całkowicie zaskoczonym nic mu nie odpowiedziałem, wsiadłem do samochodu i szybko zapaliłem silnik, wołając że musimy zaraz odjechać.

Wieczorem wspomniałem o tym incydencie członkowi naszego obozu, znającemu Amerykę. Odpowiedział, że trafiłem na rasistę. Major Harris skontaktował mnie z komendantem małej jednostki angielskiej, do której zorganizowania poszukiwał grupy pomocniczych polskich pracowników. Jednostka ta zajmowała dużą willę z ogrodem w Mülheim. Jak się później dowiedziałem jej przeznaczeniem było wyszukiwanie ukrywających się przestępców hitlerowskich. Należeli do kontrwywiadu, poprzednio działali w Iranie. Miałem okazję obserwacji ich ciekawych metod pracy. Polscy pracownicy mieli spełniać role pomocnicze: portiera, ogrodnika, a kobiety sprzątaczek i kucharek. Czasami, gdy byłem w pobliżu, jadłem obiad z oficerami jednostki.

Pamiętam rozmowę z jednym z nich, zaraz po przegranych wyborach do parlamentu przez Churchilla, któremu Anglia zawdzięczała wygraną wojnę. Było to dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Dla mojego rozmówcy sytuacja była jasna. Powiedział: Churchill był dobry do prowadzenia wojny. Na okres pokoju potrzeba innych przywódców. Anglicy tak uważają. W świetle takiego rozumowania stawało się dla mnie jasne postępowanie po wojnie z Polakami potrzebnymi tylko w czasie wojny.

Dominowało kryterium użyteczności, a nie wyznawany przez Polaków jeszcze dziewiętnastowieczny romantyzm. Można się obawiać, że w mentalności Polaków, a może nawet i Niemców dawny sposób myślenia dotrwa ł czasów UE. Na przykład obecna budowa muzeów przypominających stare krzywdy.

Obóz nasz znalazł się w organizacji międzynarodowej UNRRA, działającej według stałego systemu. Komendantem obozu TEAM 192 został emerytowany kapitan armii angielskiej A. Spencer. Na rysunku 25 kapitan Spencer stoi w mundurze i czapce w otoczeniu polskiego zarządu obozu, drugi z lewej stoi Kazimierz Pustoła.


Rys. 25. Komendant obozu A. Spencer (w mundurze) w gronie współpracowników

Regulamin obozu podano na rysunku 26. Do obozu polskiego zgłosili się przedstawiciele koncernów Thyssena i Manessmanna, którzy chcieli przekazać zaległe wynagrodzenia znajdującym się tam jeszcze pracownikom.


Rys. 26. Regulamin obozu

Przedstawicielem obozu do prowadzenia tych spraw został mój ojciec Kazimierz Pustoła, który po jakimś czasie starał się sprawy rewindykacji zaległych należności prowadzić w szerszym zakresie. Również dla pracowników mieszkających w innych obozach Zagłębia, jak i dla innych fabryk, np. Kruppa w Essen. Ponieważ sam był przedsiębiorcą, udało mu się nawiązać dobre kontakty z przedstawicielami niemieckich fabryk (rys. 27). Któregoś dnia ojciec poinformował mnie o otrzymaniu propozycji od właściciela średniej wielkości zakładu produkującego wyroby elektrotechniczne – o nawiązaniu bliższej współpracy w charakterze dyrektora technicznego. W Niemczech po wojnie brakowało ludzi do pracy, a zwłaszcza specjalistów potrzebnych do odbudowy zniszczeń. Niemiec zdawał sobie sprawę z wysokiego poziomu fachowości mego ojca i prawdopodobnie brał pod uwagę, że razem z ojcem mogli przyjść do pracy – również elektrycy – jego synowie, i jeszcze inni inżynierowie znajdujący się w obozie. Jak wspominał ojciec, niemiecki przedsiębiorca robił bardzo dobre wrażenie specjalisty i proponował przeniesienie się do mieszkania na terenie fabryki, mimo że miała częściowo zbombardowane budynki. Propozycję tę ojciec otrzymał jeszcze przed odebraniem wiadomości radiowej od matki z Warszawy, po której stała się nieaktualna.


Rys. 27. Certyfikat ds. rewindykacji zarobków

W obozie było stosunkowo dużo inteligencji wysiedlonej po Powstaniu z Warszawy. W krótkim czasie powstał tygodnik (rys. 28) założony przez profesjonalnego redaktora Stanisława Urbanowskiego. Zorganizowano sekcję kulturalną m.in. z chórem i baletem, które występowały w innych polskich obozach, a nawet w wojskowych jednostkach angielskich.


Rys. 28. Strona tytułowa “Głosu Obozowego”, tygodnika wydawanego w obozie w Mülheim

Małą obozową bibliotekę założył mój ojciec z książek wypożyczonych od Polaków od dawna mieszkających w Niemczech (rys. 29).


Rys. 29. Pismo Kazimierza Pustoły w sprawie biblioteki


Rys. 30. Przedstawiciel UNRRA — H. Gotfroid; z lewej Kazimierz, z prawej Jerzy Pustoła


Rys. 31. Wzniesiony przez Polaków pomnik lotników kanadyjskich

Opiekunem działu kulturalnego i sportowego z ramienia UNRRY w obozie był Francuz H. Gotfroid (rys. 30). Opiekunem licznych grobów Polaków znajdujących się na cmentarzach w Mülheim był inż. Reinhard, w Polsce wysoki urzędnik PKP. Na rysunku 31 widnieje pomnik, zbudowany ze składek Polaków z obozu w Mülheim. Napis na płycie w tłumaczeniu brzmi: “Tu pochowano w dniu 2 listopada 1944 zwłoki 7 lotników kanadyjskich, którzy zginęli za Wolność. Wzniesiony w dowód braterstwa przez polskich robotników przymusowych.”


Rys. 32. Karta przesiedleńca

(go-Up)

15. Powrót do Polski

O naszej, bliżej nieokreślonej sytuacji w owym czasie w okupowanych Niemczech świadczyła karta przesiedleńca, mająca charakter bezpaństwowy (rys. 32). Wyrazem panujących nastrojów był tekst zamieszczony w Głosie Obozowym (rys. 33).


Rys. 33. Ogłoszenie z Głosu Obozowego


Rys. 34. Trasa powrotu

We wrześniu wzrastała chęć powrotu do Polski znacznej części Polaków przebywających w obozie w Mülheim. Rosjanie kończyli repatriację swoich obywateli, nie mieli jednak dostatecznych możliwości transportowych dla znacznej liczby Polaków. Mogły to być tylko nieliczne grupy, bez wsparcia logistycznego Anglików, jak wynika z podanej odezwy (rys. 21). Na początku października sytuacja na tyle się poprawiła, że udało się nam dołączyć do małej grupy Polaków udających się indywidualnie pociągiem z Mülheim do Wolsburga, skąd dalszy transport do Polski przejmowali Anglicy. Po badaniu lekarskim i dobrym obiedzie zostaliśmy przewiezieni pociągiem na nocleg do Lüneburga. Następnego dnia został uformowany angielski wojskowy konwój składający się z ponad 100 samochodów ciężarowych, którymi przetransportowano ok. 2000 osób do Szczecina (rys. 34). Po drodze był jeszcze nocleg w strefie radzieckiej w dużym browarze. W konwoju znajdowały się sanitarki i kuchnie polowe z odpowiednimi zapasami żywności. 16 października w nocy przyjechaliśmy do Szczecina. Następnego dnia puste już samochody angielskie miały wracać z powrotem.

Przypadkowo brałem jeszcze udział w pośredniczeniu między kierowcami ciężarówek a ludźmi, którzy chcieli skorzystać z okazji opuszczenia Szczecina.

Zostaliśmy zakwaterowani przez władze polskie w mieszkaniach opuszczonych przez Niemców. Były tam meble, częściowo z pościelą, pełne wyposażenie kuchni, ale bez żywności. Widoczne było, że mieszkania nie były plądrowane.

Następnego dnia otrzymaliśmy tymczasowe dowody osobiste oraz darmowe bilety do miejsca zamieszkania. Otrzymaliśmy też suchy prowiant na drogę. Po południu załadowaliśmy się do pociągu jadącego do Łodzi złożonego z wagonów towarowych. Tory były uprzątnięte, ale jechało się powoli, zwłaszcza na dawnych terenach niemieckich. Duży był ruch wojskowych pociągów radzieckich wywożących niemiecki dobytek na wschód. Szczególnie zwracały uwagę fortepiany załadowane na otwarte platformy, moknące w strugach deszczu. Wieczorem była przesiadka w Łodzi na warszawski pociąg, również towarowy.

19 października w nocy przyjechaliśmy na dworzec towarowy w Warszawie. Mimo nocnej pory były jeszcze konne wozy, którymi dostaliśmy się na Pragę. Po drodze w świetle księżyca widać było ruiny domów ciągnące się wzdłuż całych ulic (rys. 35).


Rys. 35. Ruiny Warszawy

Nasz dom na Targowej stał niezniszczony. Matka i młodszy brat spali w naszym dawnym mieszkaniu.


*/ Jest to cz. I książki:
Jerzy Pustoła: "Wspomnienia z pobytów w Niemczech
w latach 1944-2000.
Od robotnika przymusowego do profesora uniwersytetu".
Warszawa 2010. Wyd. Pommard, Łomianki.
ISBN 978-83-924396-2-2.
Udostępniona przez Autora.


(go-Up)

Do Internetu przystosował
Andrzej Marusak
28 IV 2011

( Home )