| Powrót do spisu treści Nr. 0 | Powrót do wyboru numerów |
Według Samuela
Huntigtona, określającego cele polityki USA w nadchodzącym stuleciu,
największymi wyzwaniami dla Waszyngtonu będą muzułmanie i Chińczycy. Zarówno
jedni, jak i drudzy wykazują się dużą odpornością na lansowane przez
północnoamerykańskie mocarstwo wzorce cywilizacyjne. Huntigton podkreśla, że
głębokie przywiązanie do własnych norm cywilizacyjnych uniemożliwi przetworzenie
tych ludów na wzór i podobieństwo północnych Atlantydów, co ma stanowić
zasadniczą przeszkodę na drodze do powstania światowego rządu. Wróg, jak to
polecał Cari Schmitt, został zdefiniowany i w ten sposób mniej więcej
wiadomo już jaką politykę uprawiać po 2000 r.
A zatem globalni opozycjoniści ukrywają się w meczetach
i w labiryntach Zakazanego Miasta. Różnica polega na tym, że meczetów jest
wiele, a pekiński kompleks cesarski jest jeden. Muzułmanie są podzieleni na
sunnitów i szyitów oraz na szereg państw, stosunki pomiędzy którymi są bardzo
skomplikowane i czasami nawet wojenne (konflikt iracko-irański czy
iracko-kuwejcki). Chińczycy są politycznie zjednoczeni (z niewielkim wyjątkiem
Tajwanu) i niewątpliwie stanowią już w tej chwili nie tylko potencjalne, ale
również realne zagrożenie dla światowej dominacji WASP-ów. Odpowiadając na
rzucone w "Weselu" pytanie można powiedzieć, że Chińczycy trzymają się dosyć
mocno i robią swoje, nie przejmując się specjalnie tzw. międzynarodową opinią
publiczną.
Jeżeli porównamy aktualną sytuację Kraju Środka z tą,
jaka miała miejsce wówczas, gdy Wyspiański pisał swój dramat, to różnica jest
uderzająca. Na początku XX stulecia upadające cesarstwo było upokarzane przez
"zamorskie diabły", które wysyłały swoje ekspedycje wojskowe, zakładały kolonie
nadmorskie i eksterytorialne getta w wielkich miastach, ustanawiały oficjalne
strefy wpływów obejmujące całe prowincje i lansowały nałóg opiumowy. Liberalne
elity uznały, że "tak dalej być nie może" i w efekcie Sun-jat-sen obalił Pu-ji,
aby proklamować republikę. Uczyniono zatem to samo, co parę lat później w
Rosji.
Zmusza do zastanowienia porównanie historii tych dwóch
wielkich państw w kończącym się wieku. Imperium carskie przed wojną
rosyjsko-japońską prężnie rozpychało się we wschodniej Azji, biorąc swoją część
chińskiego tortu w Mandżurii i umacniając się w Korei. Imponowało światu
ekonomicznymi wskaźnikami i literaturą oraz swoją elitą, zachowującą pomimo
francuskojęzyczności zdecydowaną odrębność i nie ulegającą anglomanii. Rosja
rzucała ewidentne wyzwanie innym mocarstwom i została za to przykładnie ukarana.
Inspirowani zagranicznymi wzorcami demokraci usunęli "niereformowalny" carat, po
czym "pożyteczni idioci" zostali usunięci przez bolszewików. Ci ostatni po
pokonaniu "przejściowych trudności" znowu wkroczyli na mocarstwowe
szlaki.
Podobny schemat odnajdziemy na południe od błękitnych
fal Amuru, choć występują różnice w długości trwania poszczególnych faz.
Burżuazyjna republika przetrwała w Pekinie znacznie dłużej niż w Petersburgu, bo
ponad 40 lat, ale jej koniec był taki sam. Jej historia to w największym skrócie
nieudolne próby przeszczepienia form państwowych z innych kontynentów. Była
pogrążona w kryzysie ekonomicznym, najeżdżana przez Japończyków oraz trawiona
przez wojny domowe toczone przez różnych ambitnych generałów, z których
największą karierę zrobił Czang-kai-szek. Nie udało mu się jednak pokonać
komunistycznego wroga i w 1949 r. czerwony sztandar załopotał nad Placem
Niebiańskiego Spokoju. Rozpoczęło się odzyskiwanie pod nowym kierownictwem
szanowanej w świecie pozycji.
Nasuwa się pytanie, czemu tak się stało. Dlaczego
"Wschód jest czerwony", jak to się śpiewa nad Żółtą Rzeką? Szczepionka
pluralistycznej demokracji parlamentarnej została odrzucona przez chiński
organizm, ponieważ okazała się zupełnie niekompatybilna. Wyobrażenie, że uda się
ustanowić taki model w kraju, w którym polityczna jedność jest ideałem, gdzie
odwieczną cnotą jest posłuszność, a wszelka myśl o opozycyjności jest
świętokradcza jest przejawem albo wielkiej naiwności albo przykrywką dla
wielkiego planu osłabienia przeciwnika. Stalin powiedział kiedyś, że budować w
Polsce socjalizm to tak, jak próbować osiodłać krowę. Chińska krowa nie nadaje
się do tego, aby prowadzić ją na sznurku demokratycznego frazesu. Idee wymyślone
gdzieś pod Akropolem są dla Hanów bajdurzeniami infantylnych barbarzyńców, darem
Danajów, w którym skrywają się rozkładowe pierwiastki. Dla przeciętnego
chińskiego chłopa pozujący na inostrańców panowie ze stolicy byli wrogami
własnego narodu, a Mao to ten, który reprezentował chińską rację stanu i
sprzeciwiał się zagraniczniakom, w tym również starszym komunistycznym braciom z
Kremla. "Kitajski socjalizm" okazał się być wyjątkowo narodowy w swej treści.
Wielki Przewodniczący w swym szarym kubraku stał się dla mas nowym wcieleniem
kolorowo ubranych Synów Nieba i zrealizował społeczne zapotrzebowanie na
nieomylnego włodarza. Demoliberalizm został wyrzucony na śmietnik historii, a
wszechświat odzyskał naturalny porządek.
Wiejski Wschód pokonał zurbanizowaną Północ. Największy
kraj Azji przestał słuchać syrenich śpiewów dobiegających ze swego europejskiego
przylądka oraz od europejskich bękartów znad Potomaku. Komunizm zwyciężył, bo
nie można było (przynajmniej na "aktualnym etapie rozwoju") powrócić do starych
form ustrojowych, ale trzeba było skończyć z tym, co dzieliło państwo i spychało
je w szeregi światowych pariasów. Z braku lepszych pomysłów dobry był i
komunizm. Być może kiedyś pojawi się coś lepszego. Póki co Chińczycy wyciągają
wnioski z rosyjskich błędów.
Uznali, że zupełnie niepotrzebny był XX Zjazd KPZR z
niszczącym podstawy oficjalnej ideologii antystalinowskim wystąpieniem
Chruszczowa. Takich rzeczy po prostu się nie robi. Wyobraźmy sobie, że któryś z
północnoamerykańskich prezydentów oświadcza, że Lincoln przelał niepotrzebnie
morze krwi i trzeba zamknąć jego mauzoleum. Szok byłby ogromny - ileś tam razy
większy od kaca po Watergate. A przecież Stalin dla Sowietów był kimś
ważniejszym niż pogromca Dixielandu dla Jankesów. Po 1956 r. wiara we własne
racje w ZSRR już tylko malała i Chiny uzyskiwały kosztem nich rosnące wpływy w
kręgach lewicy. Uzyskały doskonały argument podważający mit Kraju Rad. Radio
Pekin, wspomagane dzielnie przez tirańską rozgłośnię, grzmiało na wszystkie
kontynenty o prawicowym rewizjonizmie moskiewskim, o podstępnych
"chruszczowcach", o spisku radziecko-amerykańskim. Nawoływano do walki
światowej Wsi z Miastem. Czerwona Książeczka Mao była czytana pod wszystkimi
szerokościami geograficznymi i wrażenie jakie wywierała na lewicy jest
porównywalne chyba tylko z Manifestem Komunistycznym.
Potem Chruszczow został odsunięty, ale raz zanegowana
wiara w system nie mogła się już odrodzić i imperium sowieckie nieuchronnie
zmierzało do upadku. Głupie (albo robione na zamówienie wrogów) reformy
Gorbaczowa doprowadziły do rozpadu państwa. Stare chińskie przysłowie głosi, że
wstyd pośliznąć się dwa razy w tym samym miejscu. To właśnie przytrafiło się
Wielkorusom. Już raz po 1905 r. demokratyzowali system i wiadomo, jak to się
skończyło. Po kilkudziesięciu latach efekt był podobny - smuta. Rosji już się
nikt nie boi poza redaktorami kilku prawicowych gazet w Polsce. Sic transit
gloria imperii.
Za Wielkim Murem nikt z oficjałów nie poważył się jak do
tej pory na wygłoszenie krytycznej wypowiedzi o Wielkim Sterniku. Jego portret
ciągle góruje nad placem Tien-an-Men, a przed mauzoleum ciągle stoi potężna
kolejka. Wciąż komunizm jest oficjalną doktryną państwową i nie pozwala się
wyśmiewać z Marksa, Engelsa, Lenina czy Stalina. Oczywiście są problemy, bo
wrogowie nie śpią. Najpoważniejszą próbą powtórzenia rosyjskiego wariantu były
rozruchy studenckie w 1989 roku. Zbuntowana młodzież zakwestionowała nieomylność
Przewodniczącego i postawiła pomnik konkurencji w postaci kopii
nowojorskiej Statuy Wolności. Prowokacja zakończyła się zwycięstwem ancien
regimeu i ponownie lordre régne á Pékin.
Ponieważ za Ben Akibą wiemy, że wszystko już było, to po
chwili namysłu dochodzimy do nieuniknionego déjá vue. Dzisiejsze Chiny występują
w roli Rosji sprzed wojny 1904 r. Ogromny, rządzony autokratycznie kraj zadziwia
świat tempem swego rozwoju i przeraża go odmiennością, wiarą we własne siły i
odpornością na cudze wpływy. Problem jak zwykle tkwi w inteligencji. To ona
zgubiła Rosję, gdy zaczęła krytykować cesarza i cerkiew, a w efekcie uległa
syrenim śpiewom heroldów demokracji. Chińscy dysydenci, pomimo być może
najszczerszych chęci, mogą odegrać podobną rolę, gdy np. w łonie
kierownictwa Partii rozgorzeje walka frakcyjna i komunistyczni liberałowie
zwrócą się z apelem o pomoc. Robak tzw. praw człowieka gdzieś tam próbuje
podgryzać fundamenty chińskiej fortecy i być może kiedyś je skonsumuje, po
czym zakwitnie zapowiadanych przez Mao sto kwiatów. Tyle tylko, że sporo z nich
to byłyby przypuszczalnie maki wyrosłe z krwi przelanej w walkach
rozmaitych diadochów. Rozpad Jugosławii to bajeczka dla przedszkolaków w
porównaniu z tym, co mogłoby się rozpętać na gruzach ChRL.
W historii Chin cyklicznie powtarzają się okresy
świetności i upadku. Państwo się jednoczy, pokonuje barbarzyńców, rozkwita
kultura i wyrafinowana sztuka, po czym przychodzi krach, północ walczy z
południem, pustoszeją wsie i miasta, nadciągają zarazy oraz najeźdźcy, którzy
podbijają osłabionych tubylców, po czym ulegają starej cywilizacji i tworzą
wielką dynastię. Mijają lata i rządzący degenerują się, na dworze nasilają się
spiski eunuchów i kobiet, co wreszcie kończy się zamachem stanu i znowu
przychodzi zamęt. Ten klasyczny schemat zapewne znów się powtórzy, ale nie
wiemy, kiedy to nastąpi. Po szkodzie będziemy mądrzejsi, ale w tej chwili żaden
sinolog nie ośmieli się postawić dokładnej prognozy, bo jak zwykle zbyt dużo
jest niewiadomych. Chiny co prawda są bardziej otwarte niż Korea Północna, ale
pomimo wszystko nikt zbyt dobrze nie zna nastrojów w armii, na uniwersytetach
czy też w odległych wsiach. Pamiętamy wszyscy jak zaskoczyła ekspertów rewolucja
w Iranie. Kto wie, co może się wydarzyć jutro albo za dziesięć lat w cieniu
Zakazanego Miasta. Z pokorą musimy stwierdzić, że nie zawsze będzie tak jak
teraz, lecz nie znamy dnia ni godziny.
Aspekt międzynarodowy to oczywiście przede wszystkim
poczynania USA. Jeżeli założymy, że nie zdecydują się one na otwarty konflikt
militarny z Czerwonym Mocarstwem, to będziemy obserwować kolejne odsłony zimnej
wojny, która tak naprawdę trwa nieprzerwanie od 1946 roku, tyle tylko, że po
radzieckim krachu w roli Imperium Zła występują Chiny Ludowe. Pozostając
przy hipotezie braku prawdziwej wojny, musimy stwierdzić, że rywalizacja będzie
polegać na oczekiwaniu powtórzenia się radzieckiego wariantu na podwórku rywala.
Pasjonujące pytanie Kto kawo? wciąż nie jest rozstrzygnięte.
W dłuższej perspektywie czasowej należałoby oczekiwać,
że takie czy inne Chiny będą istnieć, a Stany Zjednoczone Ameryki niekoniecznie.
Chińczycy są mistrzami w sztuce trwania i widzieli już upadek wielu swoich
rywali, przed którymi kiedyś drżał świat. Cóż znaczą dziś np. tacy Mongołowie,
gdzie są Rzymianie, co się stało z kalifatem bagdadzkim albo z katolickim
cesarstwem habsburskim? Wsio proszło kak s biełych jabłoń dym. Nie ma
specjalnych podstaw, aby twierdzić, że tym razem będzie inaczej. USA to sztuczne
państwo, które nie przeszło jeszcze żadnej poważniejszej próby, nie było
okupowane i nie jest przywykłe do tego, aby przegrywać wojny, o czym
świadczy potężny wstrząs po średnio ważnej porażce w Wietnamie. Prawdziwie
wielkie narody poznaje się w chwilach porażek i indochińska awantura jest tu
dosyć pouczająca. Jankesom brakuje cierpliwości i to powinno się okazać
decydujące. Nie są w stanie wyobrazić sobie, że kiedyś może być inaczej, że
Wielki Kryzys 1929 r. to może być zaledwie preludium do naprawdę ciężkich dni.
Sporo z nich naprawdę uwierzyło, że historia się skończyła i lew może już
spoczywać w spokoju obok jagnięcia. Trwa upojenie sukcesem, ale wydaje się, że
powolutku kruszą się gliniane nogi kolosa. Żadne państwo nie jest w stanie
wytrzymać przez dłuższy czas ideologii political correctness. Nawet jeżeli
nastąpi otrzeźwienie i pojawi się fala konserwatywnej reakcji, to niektóre
szkody będą już nie do naprawienia. Etos WASP-a właściwie już upadł, skoro ktoś
taki jak Clinton mógł zostać prezydentem, a przecież każdy kraj ma takich
przywódców, na jakich zasługuje. Jak na głupie 200 lat historii rozkład moralny
jest imponująco szybki.
Dotyka on nie tylko USA, ale również państwa podlegające
jego wpływom, a przecież trudno byłoby wskazać takie, które są zupełnie na
nie uodpornione. Ponieważ walka toczy się na wszystkich płaszczyznach, to nasuwa
się pytanie, komu bardziej szkodzi hedonistyczny konsumpcjonizm. Teoretycznie
powinno być tak jak z wódką, co to szkodzi wszystkim, ale szczególnie Indianom
czy też Chińczykom właśnie. Ekstrapolując ten przykład możemy sformułować
hipotezę, że swoboda obyczajowa jest pomimo wszystko łatwiejsza do oswojenia
wtedy, gdy jest efektem rozwoju własnego społeczeństwa, bo ma ono czas na
przyzwyczajenie się i wytwarza stopniowo rozmaite antyciała, które mogą
zwyciężyć, i po rozpasaniu renesansu przychodzi jezuicki barok. Inaczej ma się
rzecz wówczas, kiedy rozkładowe wpływy napływają z zewnątrz, wypłukane z
konserwatywnych zapór powstających spontanicznie w miejscu ich narodzin.
Dlatego właśnie wschodnie orgiastyczne kulty zniszczyły Imperium
Romanum.
Dzisiaj blue
jeans culture atakuje we wszystkich mediach i rozprzestrzenia to, co jest w
USA najgorszego, tłumiąc rodzime wartości w Europie, Afryce czy Azji. Ameryka
anglosaska została zbudowana jako opozycja dla Europy, ale w dobie globalizacji
odgrywa rolę alternatywy dla całego Starego Świata, jak również dla Ameryki
Łacińskiej, która ma więcej wspólnego z Hiszpanią, Portugalią czy Francją niż z
Wujem Samem. Zgodnie z prawem Kopernika-Greshama błyskotki znad East River
wypierają wielopokoleniowe tradycje i przekształcają różne narody w bezkształtne
masy wpatrzone w jakichś Carringtonów i marzące jedynie o tym, żeby być jak
tamci, albo żeby przynajmniej móc wziąć udział w szczurzym wyścigu po resztki z
uczty półbogów. Takiego sposobu myślenia można się łatwo doszukać w starym
polskim kawale o sposobie na dobrobyt polegającym na wypowiedzeniu wojny USA i
natychmiastowym poddaniu się. Sen o szpadzie, marzenie o własnej wielkości
zostało zastąpione przez tęsknotę za MacDonaldem. Lat temu już parę zaskoczyli
mnie rodacy wybierający się do Wiednia głównie po to, aby móc zjeść prawdziwego,
firmowego hamburgera. (Ciekawe jest to, że koncern zatrudnia tam przede
wszystkim kolorowych.) Teraz dzieci z prowincji nie muszą już jeździć tak
daleko. Wymarzony produkt mogą zdobyć we Wrocławiu. Wizyta w świątyni fastfoodu
stanowi ukoronowanie wszystkich szkolnych wycieczek do nadodrzańskiej
metropolii. Gdy popatrzymy się na przyszłość narodu tłoczącą się z wypiekami na
twarzy po to, by napchać się frytkami z czymś tam, to zobaczymy miniaturę
dzisiejszego świata. Całe ludy przepychają się, pragnąc porzucić własną
tożsamość i stać się takimi jak Tamci. Lech Wałęsa stwierdził kiedyś expressis
verbis, że czuje się Amerykaninem i nie pamiętam, żeby ktokolwiek protestował
przeciw temu stwierdzeniu. Historia jest złośliwa, skoro dopuściła do tego, aby
wypędzani z Europy sekciarze stali się przedmiotem nabożnych westchnień tłumów.
Ale cóż - napisano już kiedyś, że ostatni będą pierwszymi.
Czy Chińczycy zachowują się tak samo jak reszta świata?
Przypuszczalnie nie z powodu swojej głębokiej pogardy dla wszystkiego, co obce.
Wanda Wasilewska zaobserwowała onegdaj w trakcie egzotycznej podróży wielki
kontrast pomiędzy służalczością Hindusów i wyniosłością Chińczyków, odnajdując u
tych drugich wielkie poczucie własnej godności. Jeżeli Japończycy po tylu latach
amerykanizacji ciągle trzymają się w gruncie rzeczy swoich wzorców, w czym
umocniło ich seppuku Mishimy, to tego samego należy oczekiwać od chińskiego
morza, w którym zatonęło już wiele fal najeźdźców. Na jednej z kilku świętych
chińskich gór władze napisały kiedyś slogan: "Tysiąc lat komunizmu w Chinach".
Po jakimś czasie pojawił się anonimowy maleńki dopisek: "Łatwiej jest ścinać
góry i zmieniać bieg rzek niż przekształcić ludzkie dusze". Ta myśl dotyczy nie
tylko wpływów komunistycznych, ale ma także szerszy wymiar. Chińczycy być może
byli zawsze bardziej sobą niż jakakolwiek inna grupa ludzka na Ziemi. Są jak
najdalsi od tego, aby być papugą narodów. Jedyny import (pomijając rzecz jasna
wynalazki techniczne - mówimy o czynnikach głęboko kulturotwórczych), który się
przyjął, to buddyzm, ponieważ jest głębszy czy też bardziej metafizyczny od
taoizmu albo konfucjanizmu. Nie można tego bynajmniej powiedzieć o propozycji
północnoamerykańskiej.
Artur Ławniczak
Osoby, które trafiły w to miejsce
przypadkiem,
zapraszamy na stronę główną naszego
miesięcznika.